Izrael przed trudnym wyborem

W Izraelu utarło się powiedzenie, że w wyborach startują różne partie, ale i tak wygrywa Beniamin Netanjahu. Czy i teraz się to potwierdzi?

We wtorek 17 września Izraelczycy po raz drugi w ciągu pięciu miesięcy idą do urn. Kwietniowe przyniosły remis głównym ugrupowaniom: rządzącemu Likudowi i próbującej przejąć władzę koalicji Biało-Niebieskich. Gdy wydawało się, że Netanjahu stanie na czele rządu, nieoczekiwanie Awigdor Lieberman zabrał swoje zabawki, tj. pięciu posłów z ugrupowania Izrael Nasz Dom, i poszedł bawić się sam. Przy okazji wzmocnił swój wizerunek polityka walczącego o świeckie państwo (poszło o ustawę zmuszającą ortodoksów do służby wojskowej). Netanjahu uciułał więc 60 głosów – do większościowej koalicji zabrakło jednego.

Jak będzie teraz? Ostatnie sondaże (zgodnie z prawem można je publikować najpóźniej w piątek przed wyborami) wskazywały na powtórkę z kwietnia: remis. Gdyby tak się stało, Netanjahu znów otrzymałby zapewne misję sformowania rządu. Prezydent Riwlin będzie chciał uniknąć kolejnych wyborów, ale wiele będzie zależało od rozkładu sił w Knesecie.

W ciągu tych paru miesięcy niby nie zmieniły się preferencje wyborcze, ale krajobraz polityczny – jednak tak. Doszło do kilku przegrupowań. Na przykład Kulanu (My Wszyscy) Mosze Kahlona dołączyła do Likudu i jeśli wierzyć sondażom, w zasadzie się w nim rozpuściła, nie przynosząc dodatkowych mandatów partii Netanjahu. Wzmocnił się za to Lieberman – może liczyć nawet na podwojenie stanu posiadania w Knesecie (10 mandatów).

Ale to wcale nie musi być dobra wiadomość dla Netanjahu. Lieberman już zapowiedział, że w żaden układ z partiami religijnymi nie wejdzie, poprze tylko świecki rząd jedności narodowej (Likudu z Biało-Niebieskimi). Taki rząd teoretycznie mógłby powstać, ale Biało-Niebiescy stawiają warunek: to nie Netanjahu byłby szefem rządu. A dla Likudu i samego Bibiego to w zasadzie nie do przyjęcia. Ten ostatni za wszelką cenę będzie chciał pozostać premierem i walczyć o immunitet broniący go przed zarzutami, jakie prokurator generalny zechce mu postawić zapewne już w październiku.

W międzyczasie pojawiło się nowe ugrupowanie ze starymi politykami: Jamina/Prawica (połączenie Unii Partii Prawicowych z Nową Prawicą Ajelet Szaked i Natftalego Benetta, którym nie udało się w kwietniu przeskoczyć 3,25-proc. progu wyborczego). Jamina może liczyć na ok. 10 mandatów. Po prawej stronie są też partie religijne: Szas i Zjednoczony Judaizm Tory (w sumie dostaną pewnie tyle samo co wiosną, czyli 15 mandatów).

Z tej arytmetyki wynika, że Netanjahu może zabraknąć nawet sześciu głosów. Trochę mniej, jeśli radykalnie prawicowej, proosadniczej, nacjonalistycznej i antypalestyńskiej partii Otzmah Jehudit (Żydowska Siła) uda się przekroczyć próg i wprowadzić czterech posłów.

Partie arabskie idą znów razem pod szyldem Zjednoczonej Listy, ale według sondaży nie mogą liczyć na wyraźnie lepszy wynik niż w kwietniu (wtedy 10 mandatów, teraz może jeden więcej). Partia Pracy idzie z Geszerem, który wiosną nie przekroczył progu. Partia Pracy Amira Peretza wprowadziła wtedy sześciu deputowanych do Knesetu. Sojusz z socjalno-centrowym Geszerem może dać jej tyle samo, a nawet jeden mniej. Na lewicy pojawił się jeszcze Obóz Demokratyczny (Demokratyczny Izrael byłego premiera Ehuda Baraka, socjaldemokratyczny Merec i Zieloni), ale i on najpewniej nie zdobędzie więcej niż dotychczasowe pięć mandatów.

Ale decyzja należy do wyborców. Ostatnia prosta kampanii była dość dramatyczna – z ujawnionych na dzień przed wyborami informacji wynikało, że Netanjahu chciał je przełożyć, tłumacząc się nową wojną z Gazą. Szykował się do niej ponoć w zeszłym tygodniu, gdy na Aszdod i Aszkelon poleciały rakiety.

Ujawnienie tej informacji może się okazać istotne. Już teraz byli wojskowi, w tym Ganc, krytykują premiera, że wciąga kraj w wojnę dla własnych korzyści. Do tej pory Netanjahu kreował się na polityka dającego stabilność i bezpieczeństwo. Od 2009 r., gdy ponownie objął władzę, Izrael nie brał udziału w żadnej dużej wojnie. Wprawdzie szykował się na starcie z Iranem, ale służby do tego nie dopuściły. Z zamieszania miał skorzystać w 2015 r. Barack Obama, podpisując porozumienie nuklearne z Teheranem.

Teraz sytuacja wygląda inaczej: następca Obamy z umowy się wycofał i jest najlepszym przyjacielem Izraela, jakiego ten kiedykolwiek miał w Białym Domu. Prezentom i gestom przyjaźni nie ma końca: począwszy od uznania Jerozolimy za stolicę Izraela, poprzez uznanie izraelskiej suwerenności na Wzgórzach Golan, prawa do zajęcia części Zachodniego Brzegu, aż do zapowiedzi rozszerzenia paktu militarnego.

Izraelczykom to się musi podobać. Co więcej, Amerykanie zdają się robić wszystko, by wybić ostatnie zęby idei dwóch państw. Niby po wyborach ma być przedstawiony słynny „deal stulecia”, ale Palestyńczycy zdążyli go już wielokrotnie odrzucić, bo nie spodziewają się, że zostanie im zagwarantowany niepodległy kraj. Przeciwnie, w ostatnich dniach Netanjahu dwoił się i troił, by przekonać Izraelczyków, że to on jest najprawdziwszą prawicą ze wszystkich prawic i do żadnej niepodległej Palestyny nie dopuści – chęć przejęcia Doliny Jordanu i osiedli na Zachodnim Brzegu należy czytać właśnie w taki sposób.

Wśród rozlicznych wrogów Netanjahu jeden wydaje się największy: media. Premier prasie nie ufa i w zasadzie z nią nie rozmawia, bo uważa, że fatalnie przedstawia jego i jego rodzinę.

Izrael stoi dziś przed wyborem, ale czy jest na niego gotowy? Może się okazać, że Ganc z Lapidem nie zaoferują Izraelczykom znaczącej zmiany w stosunku do tego, do czego przywykli w ostatniej dekadzie. Gdyby to jednak Biało-Niebiescy znacząco wygrali, na pewno zmieniłby się styl uprawianej polityki. Ale czy tego chcą Izraelczycy?