Szósta kadencja Bibiego

No i jest. 37. rząd Izraela właśnie został zaprzysiężony.

Beniamin Netanjahu rozpoczyna szóstą kadencję premiera, mając za sobą solidną większość w Knesecie. Za jego rządem głosowało 63 z 64 członków koalicji, 54 deputowanych było przeciw.

Żaden inny polityk nie był szefem rządu tak długo – zebrało się 15 lat (1996-99 i 2009-21). Wszystko wskazuje na to, że z tak stabilną większością Bibi przetrwa pełną kadencję, kończąc cykl pięciu elekcji z rzędu w zaledwie dwa lata. Jeśli oczywiście nie zdarzy się nic niespodziewanego, np. nie zostanie skazany w którymś z trzech procesów karnych. Ale do tego też droga daleka, na przesłuchanie nadal czeka mnóstwo świadków.

A więc Bibi jest i będzie. Jaki ma rząd? Głównie męski – wśród 31 ministrów jego gabinetu zasiądzie tylko pięć kobiet. Wiadomo, że po raz pierwszy w historii będzie skrajnie nacjonalistyczny i religijny – Netanjahu musi liczyć się z partiami, z którymi niekoniecznie mu po drodze. Wiele można o nim powiedzieć, ale nie to, że jest homofobem – a takich w jego rządzie na pęczki. Bibi jest zręcznym politykiem i wie, jak rozbrajać różne miny. Na homofobów też ma patent – przewodniczącym Knesetu został Amir Ohana, pierwsza osoba homoseksualna na tym stanowisku. Ohana był wcześniej ministrem sprawiedliwości i bezpieczeństwa publicznego. Teraz zapowiada, że koalicja nie naruszy praw osób LGBTQ. „Kneset pod przewodnictwem tego mówcy nie skrzywdzi ich ani żadnej innej rodziny, kropka”. To odpowiedź na pomysły partii Noam (była na wspólnej liście Religijnego Syjonizmu), by przywrócić zakazaną obecnie w Izraelu terapię konwersyjną czy zmienić zapisy w rządowych dokumentach – usunąć neutralnego „rodzica” i wprowadzić pojęcia takie jak „matka” czy „ojciec”. W ostatnich dniach szerokim echem odbiła się też wypowiedź posłanki Knesetu Orit Struk, która zasugerowała, że religijni pracownicy służby zdrowia powinni móc odmówić udzielenia pomocy osobom LGBTQ. Netanjahu odciął się od tych poglądów, zapewniając, że są nie do zaakceptowania dla niego i jego ugrupowania. Stwierdził też, że umowa koalicyjna nie pozwala na dyskryminację społeczności LGBTQ i zagrażanie prawom obywateli Izraela.

Na razie to deklaracje, ale wiele osób bardzo się niepokoi. W zeszłym tygodniu, gdy byłam w Izraelu, rozgorzała dyskusja na temat sugestii, by odwołać paradę równości w Jerozolimie. Wielu moich znajomych zastanawia się, kiedy przyjdzie kolej na Tel Awiw – to jedno z najbardziej przyjaznych miast społeczności LGBT na świecie. Niby żart, ale nie ma powodów do śmiechu – jeśli ministrem, który ma dbać o kwestie „żydowskiej tożsamości”, zostaje lider Noam Avi Maoz, trzeba wyostrzyć czujność. Sam musiał odpierać zarzuty o homofobię, gdy w zeszłym tygodniu jeden z izraelskich dzienników napisał o przygotowywanych w Noam przed wyborami w 2019 r. listach homoseksualnych pracowników mediów i „lewicowych” w resorcie sprawiedliwości. Maoz musiał się zarzekać, że nie ma nic przeciwko konkretnym osobom LGBT czy lewicowcom – nie akceptuje jedynie „elgiebetyzmu” i „lewicowej ideologii”. Brzmi znajomo, prawda?

Netanjahu zapewnił, że jego rząd przede wszystkim chce zatrzymać irański program nuklearny, rozwijać infrastrukturę – z naciskiem na połączenie peryferii z centrum – przywrócić bezpieczeństwo wewnętrzne i sprawne zarządzanie państwem. Nowe władze chcą też priorytetowo traktować reformę sądownictwa (co według ekspertów może naruszyć równowagę władz), ekspansję osiedli z ewentualną aneksją Zachodniego Brzegu, walkę z wysokimi kosztami życia i sprawę dalszej centralizacji ultraortodoksyjnej kontroli nad państwowymi usługami w różnych sferach. Daje to z grubsza wyobrażenie o tym, jaki ma to być rząd.

W trakcie sesji, podczas której zaprzysięgano w Knesecie nowy rząd, przed parlamentem koło tysiąca osób protestowało przeciwko rasizmowi i korupcji, ale także niszczeniu demokracji przez Bibiego i Ben Gvira (lidera partii Otzma Jehudit, byłego kachanisty, nowego ministra bezpieczeństwa publicznego). Wielu Izraelczyków podziela ten niepokój, obawiając się, że koalicja zmieni charakter państwa, przesuwając granice demokracji aż do punktu, gdy pozostanie tylko ciemność. I to wcale nie jest niemożliwa wizja.