Minister, który wznieca gniew

Po Itamarze Ben Gvirze można się było spodziewać prawie wszystkiego. Więc on to wszystko wszystkim teraz pokaże.

Itamar Ben Gvir – jeden z najradykalniejszych polityków prawicy, lider Ocmty Jehudit (Żydowskiej Siły), spadkobierczyni partii Kach, uznanej przez wiele państw Zachodu za terrorystyczną i zdelegalizowanej w samym Izraelu. Przez lata w jego domu na honorowym miejscu wisiało zdjęcie Barucha Goldsteina, który odziany w mundur w 1994 r. dokonał masakry w meczecie w Hebronie, zabijając 29 modlących się osób i raniąc ponad 100. Ben Gvir zdjęcie ściągnął, gdy zorientował się, że może mu zaszkodzić w wyborach. Ale ma znacznie więcej za uszami – to on w 1995 r. zdjął z samochodu ówczesnego premiera Icchaka Rabina znaczek cadillaca, komentując: „Dopadliśmy jego samochód, jego też dopadniemy”. Kilka tygodni później Rabina zastrzelił w Tel Awiwie Igal Amir, co wstrząsnęło Izraelem i utorowało prawicy drogę do władzy.

Itamar Ben Gvir obecnie jest ministrem ds. bezpieczeństwa w rządzie Netanjahu i robi, co mu się żywnie podoba. Gwarancję nietykalności dają mu głosy sześciu deputowanych, których wprowadził do Knesetu. Oczywiście jest to siła, z którą Netanjahu musi się liczyć, jeśli chce utrzymać się u władzy. Dlatego musi godzić się na wybryki Ben Gvira, choć na pewno słono za to zapłaci. Bibi schodzi ze sceny, a kariera 46-letniego Gvira dopiero się rozkręca. Ma w Izraelu naprawdę spore poparcie. Kilka tygodni temu w pociągu z Jerozolimy do Tel Awiwu ni stąd, ni zowąd grupa młodych, ubranych w tradycyjne stroje Żydów zaczęła skandować i przyśpiewywać o Ben Gvirze, bo nie podobało im się, że podróżujące dziecko głośno śmiało się i rozmawiało. Uspokoili się nieco, gdy ktoś zwrócił im uwagę, że to miejsce publiczne – co chwila jednak wykrzykiwali, że Ben Gvir ich idolem jest.

Minister pokazał właśnie, że może sobie odwiedzić Wzgórze Świątynne, łamiąc ponoć dane Bibiemu słowo, że odłoży to na przyszłość. Ewidentnie zagrał premierowi na nosie. Wie, że włos z głowy mu nie spadnie. Sprawa może podpalić lont pod beczką prochu (obym się myliła), bo to nigdy się dobrze nie kończyło, łącznie z wybuchem drugiej intifady po wizycie na Wzgórzu Ariela Szarona. Ben Gvir jest świadom ryzyka, ale nic sobie z tego nie robi. „Nasz rząd nie podda się pogróżkom Hamasu” – powiedział. Stwierdził, że Wzgórze Świątynne jest najważniejszym miejscem dla jego narodu i pozostanie dostępne dla muzułmanów, chrześcijan, ale i Żydów. Ci, którzy mu wygrażają z tego powodu, muszą liczyć się z „żelazną pięścią”.

Palestyński MSZ już potępił tę wizytę, stwierdzając, że to „bezprecedensowa prowokacja”, a Netanjahu ponosi odpowiedzialność za atak na Al-Aksę. Trudno się było spodziewać czegoś innego – władze Autonomii Palestyńskiej wciąż nie mogą się podnieść po wizerunkowym ciosie, jaki w maju 2021 r. zadał jej Hamas, ubierając się w szaty jedynego obrońcy Wzgórza Świątynnego podczas dziesięciodniowej wymiany ognia z Izraelem. Hamas ostrzegł zresztą, że wizyta Ben Gvira będzie „detonatorem”. Strach pomyśleć czego…

Po co Gvir w ogóle się tam wybrał? Poza pokazem siły był to sygnał dla religijnych środowisk, że nie kto inny, tylko on zatroszczy się o dwie świątynie. Są środowiska, które chcą, by powstała tu trzecia… Wybrał też nieprzypadkową datę – dziesiątego dnia miesiąca Tevet Żydzi poszczą na pamiątkę wydarzeń, które doprowadziły do zburzenia Pierwszej Świątyni, upadku Królestwa Judy i wygnania Żydów.

Ben Gvir nie po raz pierwszy dokonuje takiej prowokacji, kilkakrotnie wizytował na Wzgórzu – teraz jednak po raz pierwszy w roli ministra. Ta wyprawa może go sporo kosztować – nie raz w obronie Wzgórza lała się krew. Izraelskie media przypominają, że w tym roku Ramadan i święto Pesach wypadają jednocześnie. I może być to czas daleki od świętowania.