Izrael ma prawo zająć część Zachodniego Brzegu. Tako rzecze ambasador

Ambasador USA w Jerozolimie David Friedman w sobotnim wywiadzie dla „New York Timesa” stwierdził, że Izrael ma prawo do aneksji części Zachodniego Brzegu Jordanu, ale – zaznaczył – „mało prawdopodobne” jest przyłączenie całości tych terytoriów. Czy to zielone światło dla rządu Netanjahu?

Z pewnością kolejny prezent – ważny, bo trwa kampania i tego typu deklaracja jest powszechnie odczytywana jako woda na młyn Bibiego, który już przed kwietniowymi wyborami zapowiedział, że rozważa przyłączenie osiedli na Zachodnim Brzegu do Izraela. Od „rozważania” do „przyłączenia” droga daleka. Nie ma pewności, jak Stany Zjednoczone zareagowałyby na taki ruch. Friedman uniknął odpowiedzi, stwierdzając jedynie, że trzeba zobaczyć, „dlaczego miałoby to sens, dlaczego to dobre dla Izraela, dlaczego dobre dla regionu i czy nie stworzy więcej problemów, niż rozwiąże”.

Friedman w kilku cierpkich słowach wypowiedział się o administracji Obamy, która nie zapobiegła przegłosowaniu rezolucji ONZ z 2016 r. potępiającej osiedla izraelskie, co dało Palestyńczykom argumenty, by twierdzić, że „cały Zachodni Brzeg i Wschodnia Jerozolima do nich należą”.

Tyle że to nie Obama przekonał do tego Palestyńczyków. To kluczowy element polityki Ramallah – Palestyna w granicach z 1967 r. ze stolicą we Wschodniej Jerozolimie są punktem wyjścia dla wszelkich rozmów pokojowych. Prawdą jest, że układ sił i okoliczności, jakie do tej pory zaistniały (kolejne osiedla na Zachodnim Brzegu; mało prawdopodobne wycofanie się Izraela z kontroli nad strategicznymi regionami, jak Dolina Jordanu; sojusz USA-Izrael), nie powinny dawać Palestyńczykom większych złudzeń co do tego, że ich warunki są w zasadzie niemożliwe do spełnienia.

Nic nie wskazuje także na to, by Izrael czy USA w ogóle brały pod uwagę powstanie niepodległego państwa między Jordanem i Izraelem. Ale to melodia przyszłości – żeby w ogóle o tym mówić, musiałyby być jakiekolwiek warunki do podjęcia rozmów, a tych na horyzoncie brak. Im bardziej się ich wypatruje, tym bardziej ich nie widać (słynny „deal stulecia” staje się coraz bardziej problematyczny, skoro Palestyńczycy go odrzucili, zanim Amerykanie położyli go na stole). Na konferencji w Bahrajnie Amerykanie mają ponoć pokazać gospodarcze elementy swojego planu, ale nie wiadomo, czy i do tego dojdzie – udziału odmówiła już Palestyna. Friedman oskarża nawet władze w Ramallah, że to one zniechęciły biznesmenów do pojawienia się w Bahrajnie.

Palestyńczycy nie zgadzają się na jakiekolwiek umowy gospodarcze bez rozwiązań politycznych (mówiąc w skrócie: „nie kupicie nas”). Sprawa konferencji też się komplikuje – nie wiadomo np., czy wezmą w niej udział dwa bardzo istotne kraje regionu: Egipt i Jordania.

Palestyńczycy odmawiają, ale nie są w dobrym położeniu. Ameryka z Izraelem próbują odciąć ją od pieniędzy, które są bardzo potrzebne – tak złej sytuacji ekonomicznej na Zachodnim Brzegu nie było od lat (o Gazie nie wspominając). Bezrobocie, drożyzna, spadające pensje – władze muszą mieć z tyłu głowy, że rewolucji nie zaprowadzają syci i bogaci, ale biedni i zdesperowani. To na dłuższą metę nikomu się nie opłaci, z Izraelem włącznie – najgorszym z możliwych scenariuszy byłoby odebranie władzy z rąk „umiarkowanych” i pójście Zachodniego Brzegu drogą Gazy.

Na razie Palestyńczycy są wściekli po wypowiedzi Friedmana, straszą postawieniem go przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym. Ale droga do tego daleka, nie mówiąc o tym, że ani Izrael, ani USA nie podlegają jurysdykcji Trybunału. Co więcej, nawet gdyby – mocno teoretycznie – do wszczęcia sprawy doszło, to i tak działania tej instytucji może zablokować Rada Bezpieczeństwa ONZ (uznając np., że doszło do kolizji, i to nie MTK, ale ONZ jest instytucją, która stoi na straży światowego pokoju i bezpieczeństwa). Palestynie nie pozostaje nic innego, jak głośno się oburzyć, ale prawdą jest, że i tak niewiele wskóra. Widać, że USA realizują na Bliskim Wschodzie politykę faktów dokonanych – tak było z uznaniem Jerozolimy za stolicę Izraela, przeniesieniem do Jerozolimy amerykańskiej ambasady czy ostatnio uznaniem władzy Izraela nad Wzgórzami Golan – mimo że według prawa międzynarodowego jest to terytorium okupowane, za takie zresztą uważany jest Zachodni Brzeg, a same osiedla za nielegalne.

Ale co z tego, skoro Izrael nie uważa się za okupanta i nie przyjmuje do wiadomości nielegalności osiedli. Artykuł 49. Konwencji Genewskiej stwierdza wprawdzie, że „siła okupacyjna nie może deportować ani transferować części swojej ludności cywilnej na terytorium, które okupuje”. Dla Izraela sprawa jest prosta – niczego nie okupuje, a ludność przecież z ochotą przenosi się do osiedli (bo taniej, czyściej, bo tak nakazuje religia). Żaden prawicowy rząd nie wypowie się inaczej.

Ponieważ kampania trwa i Bibi będzie potrzebować wsparcia, prawdopodobnie może liczyć na takie „drobne” gesty Białego Domu (mówi się np. o kolejnej wizycie Trumpa w Jerozolimie, oczywiście jeszcze przed wyborami). Trzeba też przyznać, że sam Netanjahu wie, jak dziękować za przysługi. Daje temu dowód np. dziś, wmurowując kamień węgielny pod nowe miasteczko na Wzgórzach Golan. Miasteczko ma upamiętnić wielkiego przyjaciela Izraela, Donalda Trumpa.