Chrismuka się nie udała
W tym roku zbiegają się w kalendarzu święta ważne dla chrześcijan i Żydów. Czy to wystarczający powód, żeby je łączyć?
Chrismuka (połączenie Christmas, Bożego Narodzenia i Chanuki) nie została wynaleziona dziś, choć dziś wypada pierwszy dzień świąt zarówno wśród chrześcijan, jak i Żydów. Jej historia sięga nawet dwa wieki wstecz, kiedy zasymilowani niemieccy Żydzi postanowili włączyć chrześcijańskie zwyczaje do żydowskich. Ponoć nawet Teodor Herzl stawiał w domu choinkę dla dzieci, nazywał ją „chanukowym drzewkiem”. Zagłada położyła kres tym eksperymentom, ale nie na zawsze. W XX w. Chrismukę spopularyzowały głównie amerykańskie seriale – zabawnie brzmiało i wyglądało świętowanie Chanuki przy choince. Dla par religijnie mieszanych lub ludzi luźno związanych z religią Chrismuka nie jest niczym zdrożnym, to po prostu sposób na potraktowanie święta/świąt z przymrużeniem oka. Kipa na choince? A co to szkodzi? Dla tradycjonalistów to świętokradztwo, wypaczenie idei i brak szacunku dla obu religii. Bo jak się ma cud światła w drugiej świątyni i rewolta Machabeuszy do narodzin Jezusa prawie 200 lat później? Pomieszanie z poplątaniem.
No i masz babo placek, Chanuka i Christmas zderzyły się znowu w kalendarzu jak ptaki w locie. Jest nieco inaczej niż w hollywoodzkich serialach, zwłaszcza w kolebce obu religii na Bliskim Wschodzie. W Betlejem drugi rok z rzędu odwołano wszelkie uroczystości związane z Bożym Narodzeniem, nie ma ogromnej choinki przed Bazyliką Narodzenia, a dzieciątko owinięte w kefiję ułożono na kupie gruzu, co ma przypominać o tragedii w Strefie Gazy. To nie czas na świętowanie, uważają chrześcijanie z Betlejem, których jest zaledwie garstka (według statystyk ledwie 10 proc. mieszkańców miasta), ale też ich niechrześcijańscy sąsiedzi. Obok wojny, którą widać, toczy się taka, którą widać jakby mniej.
Na Zachodnim Brzegu wrze. Chodzi głównie o operacje izraelskiego wojska przeciwko militarnym komórkom, zwłaszcza w okolicach Tulkarem, Nablusu, Hebronu czy Dżeninu, ale i siłom Autonomii Palestyńskiej, które próbują zdławić wszelkie oznaki oporu. Te obawy są uzasadnione, broni jest tu mnóstwo, nie tylko tej nielegalnej w rękach Palestyńczyków, ale również osadników. Wystarczy iskra. Zwłaszcza że w zeszłym tygodniu Hamas wezwał wszystkie grupy zbrojne do powstania przeciwko władzom Autonomii. Wewnętrzna intifada jeszcze nie wybuchła i zapewne byłby to czarny sen dla Izraelczyków, ale nie oznacza, że nie wybuchnie. Poparcie dla prezydenta Mahmuda Abbasa szoruje po dnie (84 proc. chce jego rezygnacji), bezrobocie wystrzeliło w kosmos (prawie trzykrotnie z poziomu sprzed 7 października – do ok. 34 proc., wśród młodych 44 proc., w tym z dyplomami wyższych uczelni). Desperacja sięga zenitu, słyszę o tym niemal co dzień. Ludzie tracą źródła utrzymania, ale i nadzieję, że może być lepiej. Bardzo niebezpieczna mieszanka.
W samym Izraelu też nie jest lepiej, wielu liczy na chanukowy cud i zawarcie umowy w sprawie uwolnienia zakładników. Ale mimo tzw. owocnych rozmów i deklarowanego postępu w negocjacjach nic się nie zmienia, wojna trwa, codziennie rośnie liczba palestyńskich ofiar. Trochę trudno przejść nad tym do porządku dziennego i cieszyć się Chanuką czy Chrismuką.