Czy Netanjahu rozpęta nową wojnę na Bliskim Wschodzie?

Z początkiem lipca gabinet Benjamina Netanjahu rozpocznie dyskusję nad aneksją części Zachodniego Brzegu. Jeśli to nie blef, skutki będą opłakane. Dla wszystkich.

Netanjahu dopiął swego. W niedzielę jego gabinet został zatwierdzony przez Kneset zdecydowaną większością (73 głosy za, 46 przeciw, jeden deputowany był nieobecny), więc jest w dość komfortowej sytuacji – nie musi się już martwić o każdy głos. Jest wytrawnym graczem na izraelskiej scenie politycznej (to najdłużej w historii urzędujący premier), ale nowy rząd znacząco różni się od dotychczasowych, na czele których stał od 2009 r. (i w latach 90.). Po raz pierwszy wprowadzono bowiem funkcję zmiennika szefa rządu, zgodnie z umową koalicyjną po 18 miesiącach Bibiego zastąpi więc Benny Ganc, teraz powołany na ministra obrony. Chyba że Netanjahu wynajdzie jakieś kruczki blokujące przekazanie władzy. Umowa jest tak skonstruowana, żeby takie machinacje wykluczyć, ale nie ma absolutnej pewności, że w krytycznym momencie Bibi nie zechce bronić swej korony.

Powstał największy w historii gabinet: rozdano 34 teki, żeby zaspokoić aspiracje koalicjanta. Z zaplecza Ganca wywodzi się m.in. Omer Jankelewicz, pierwsza ultraortodoksyjna kobieta minister, która objęła resort diaspory, oraz pierwsza minister urodzona w Etiopii Pnina Tamano-Szata, szefowa resortu imigrantów i absorpcji.

Sytuacja uspokoiła się po 500 dniach, gdy w wyniku trzech nierozstrzygających wyborów z rzędu nie można było wyłonić stabilnej większości. Takiej sekwencji w Izraelu też do tej pory nie było.

Izrael anektuje część Zachodniego Brzegu?

No dobrze, ale co z tą wojną? Prezentując priorytety rządu, Netanjahu wymienił: walkę z koronawirusem, ożywienie gospodarki i przyjęcie budżetu, Iran. Do tego dochodzi postępowanie MTK ws. domniemanych zbrodni Izraela na terytoriach palestyńskich oraz kwestia aneksji części Zachodniego Brzegu.

Ta ostatnia może rozbić kruchy spokój w tej części Bliskiego Wschodu i w najgorszym razie rozlać się na sąsiednie kraje. Król Jordanii Abdullah II mówił niemieckiemu tygodnikowi „Der Spiegel”, że aneksja części Zachodniego Brzegu, w tym całej Doliny Jordanu, grozi „ogromnym konfliktem” z Haszymidzkim Królestwem Jordanii. Uważa, że rozpad Autonomii Palestyńskiej wywoła większy chaos i sprzyja ekstremizmom w całym regionie. Tego głosu Izrael ani Ameryka lekceważyć nie mogą, ale czy coś to zmieni? Jordania i Egipt to jedyne państwa arabskie, które podpisały układ pokojowy z Izraelem. Zerwanie go nie leży w interesie żadnej ze stron.

Presja Unii Europejskiej też ma znaczenie. Ministrowie dyplomacji rozmawiali o powstrzymaniu tej aneksji. Problem w tym, że de facto nie podjęli żadnej decyzji co do tego, jak na taki ruch odpowiedzieć (sankcjami?). Na razie uzgodnili, że muszą działać dyplomatycznie, rozmawiając z Izraelem, Palestyną, USA i krajami arabskimi. Pytanie, czy wystarczy sama deklaracja, że rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego to jeden ze strategicznych interesów UE. Zwłaszcza że we wspólnocie nie ma w tej sprawie jednomyślności.

Ważne jest oczywiście też to, co zrobią USA. Ogłoszony w styczniu plan Trumpa de facto przyzwala na aneksję. Ale administracja prezydenta nie postawiła kropki nad i. W ubiegłą środę w Izraelu był Mike Pompeo. Wysłał sygnał, by wstrzymano się z decyzjami i wzięto pod uwagę „wszelkie czynniki”. Być może jednym z nich jest niepewność co do tego, czy Trumpowi uda się wygrać wybory.

Co na to Palestyńczycy?

Równie istotna jest reakcja władz Autonomii Palestyńskiej, które grożą, że w przypadku aneksji podadzą się do dymisji. Izrael musiałby wziąć odpowiedzialność za wszystko, co się dzieje na Zachodnim Brzegu, nie tylko na obszarach strefy B i C, ale i A, dziś kontrolowanych przez Palestynę. Palestyńscy politycy od dawna straszyli też zerwaniem współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa, ale tak naprawdę to broń, która nigdy nie wypaliła. Palestyna ma w tej sprawie równie dużo do stracenia co Izrael.

Kilka dni temu uczestniczyłam w zorganizowanej przez fundację Friedricha Eberta dyskusji, podczas której wypowiadał się m.in. główny negocjator palestyński Saeb Erekat. Stwierdził jednoznacznie, że aneksja pogrzebałaby cały pokojowy proces. Deklarował niezmienne przywiązanie do idei dwóch państw, ale i nie ma złudzeń: – Jak spojrzę w twarz ludziom z Jerycha, które reprezentuję, jeśli Izrael przejmie kontrolę nad 92 proc. wód? Przez lata obiecywałem, że jeśli zgodzę się na dwa państwa, uznam Izrael i będę negocjował, to zdobędziemy niepodległość. W zamian dostaję to – mówił, wymachując planem Trumpa. – 60 proc. palestyńskiej ulicy jest wściekła. Może w 20 proc. na Netanjahu, w 20 proc. na Trumpa, ale na mnie najbardziej, bo nie dotrzymałem obietnic. Znam Netanjahu od 33 lat. On wierzy, że dostatek i siłę Izraelowi zapewni konflikt, a nie pokój z Palestyną.

Erekat może mieć wiele racji. Palestyńczycy są zmęczeni przywództwem, które z ich perspektywy niewiele robi, by poprawić los zwykłych ludzi. Teraz, widząc kolejną porażkę, mogą już nie zechcieć słuchać władz. Desperacja (i kryzys pogłębiający się z powodu pandemii) może być jeszcze jedną iskrą i doprowadzić do wybuchu większego konfliktu.

Szef lewicowego Merecu Nitzan Horowitz, deputowany Knesetu, zwrócił w dyskusji uwagę, że aneksję Bibi mógłby traktować jako największą spuściznę swoich rządów. Przeszedłby trwale do historii. Zdaniem deputowanego twierdzenie, że Izrael chce „tylko” przejąć osiedla czy Dolinę Jordanu, przekreśla wizję palestyńskiej suwerenności: – To będzie nie tylko koniec negocjacji, ale historyczny moment dla Izraela, koniec demokracji i początek apartheidu. To oczywiste, że obecny rząd nie zamierza przyznać Palestyńczykom pełni praw obywatelskich, będą obywatelami drugiej kategorii.

Obecny skład Knesetu i wyniki ostatnich wyborów świadczą o tym, że dla większości Izraelczyków akurat ten argument nie musi być kluczowy.