Palestyna grozi. Ale czym konkretnie?

Prezydent Palestyny Mahmud Abbas ogłosił, że zrywa wszelkie porozumienia z Izraelem i USA. Wszyscy zadają sobie podstawowe pytanie: to blef czy realna groźba? Jakkolwiek by było – ten ruch może sporo kosztować jego samego, Palestynę i cały region.

We wtorek wieczorem Abbas oświadczył, że „Organizacja Wyzwolenia Palestyny i państwo palestyńskie są odtąd zwolnione z wszelkich umów i porozumień z rządami amerykańskimi i izraelskimi oraz zobowiązań na nich opartych, także dotyczących bezpieczeństwa”. Co więcej, „władze Izraela jako siła okupacyjna na terytorium Palestyny muszą wziąć pełną odpowiedzialność wobec społeczności międzynarodowej, ze wszystkimi tego konsekwencjami”.

Jeśli czytać to dosłownie, to Abbas wypowiedział m.in. porozumienia z Oslo, na podstawie których dzierży władzę. Ale jego oświadczenie jest tak niejednoznaczne, że nie wiadomo, co tak naprawdę ma na myśli. Rezygnuje ze stanowiska? Czy to koniec palestyńskiego rządu? Czy Abbas właśnie zaprosił premiera Netanjahu do otwarcia biura w Ramallah? W świetle porozumień z Oslo palestyńskie miasta leżą w tzw. strefie A, kontrolowanej przez Palestynę – czy od teraz na ulicach Nablusu, Jerycha czy Ramallah zobaczymy izraelskich policjantów? A jeśli nie ma już Autonomii Palestyńskiej, to co z tysiącami urzędników publicznych? Stracą pracę?

Forma oświadczenia najpewniej właśnie to ma na celu: rzucić groźbę i śledzić, co się zdarzy. Abbas ewidentnie chce zapobiec aneksji części Zachodniego Brzegu, tyle że wybrał ryzykowny sposób. Jeśli blefuje, nie pierwszy zresztą raz (władze Palestyny wielokrotnie groziły zerwaniem współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa i nigdy do tego nie doszło), to ma wiele do stracenia, także wizerunkowo. Co więcej, Izrael tym bardziej będzie czuł, że nie musi się liczyć z Palestyńczykami.

Jeśli zaś Abu Mazen nie blefuje, to skutki też mogą się okazać opłakane. Zerwanie współpracy w dziedzinie bezpieczeństwa to miecz obosieczny: zaboli i Izrael, i Palestynę (ekstremiści tylko na to czekają). Do tego system, w którym niemal połowa pracowników zależy od publicznych środków, może tego nie wytrzymać. Ludzie pozbawieni pracy są politycznie piekielnie groźni dla każdej władzy, nawet abdykującej.

Gdyby Abbas uznał, że wzmocni tak swoją pozycję, to może się przeliczyć, zwłaszcza jeśli za słowami nie pójdą jakieś czyny. Ostatnio żadne groźby ani wysiłki dyplomatyczne jego ekipy nie pomogły: i tak zapadły decyzje o uznaniu Jerozolimy przez USA, przeniesiono tam ambasadę, obcięto fundusze na UNRWA. Wszystko to się stało i nic tak naprawdę się nie stało: nie wybuchła kolejna intifada, ulica nie pogoniła Mazena. Jakby nikt się z nim nie liczył. Wtorkowa deklaracja miałaby to zmienić? Wątpię.

A może to sygnał dla Benny’ego Ganca? Znak gotowości do rozmów, kiedy już zostanie premierem Izraela? Mało realne, zwłaszcza że Ganc, aktualnie minister obrony, wspiera plan aneksji. Poza tym przez półtora roku wiele może się zmienić.

W sprawie ewentualnej aneksji też nie zapadły ostateczne decyzje. USA de facto nie dały zielonego światła, a Izrael musi się liczyć z presją innych graczy, jak Jordania czy Unia Europejska. Na razie w sprawie deklaracji prezydenta Abbasa zapadło więc wymowne milczenie.

Jak słyszę, w Palestynie wszyscy wzięli oddech i czekają, co dalej. Wydaje się, że w którąkolwiek stronę sprawy pójdą, to i tak nie odetchną z ulgą.