Impas w Izraelu. Będą nowe wybory?

Takiej sytuacji w Izraelu jeszcze nie było. Jeśli w ciągu kilku następnych godzin premierowi Netanjahu nie uda się skleić koalicji, Izraelczycy znów pójdą do urn. Czy to początek końca ery Bibiego?

Beniamin Netanjahu walczy o swoje polityczne życie. Nie tylko o stanowisko premiera i zachowanie przywództwa w Likudzie, ale w ogóle o jakąkolwiek przyszłość w polityce. Ta ostatnia, w związku z wiszącymi nad nim zarzutami, jest mocno dyskusyjna. Więc jeśli nie uda mu się obronić fotela premiera i przepchnąć ustaw dających mu immunitet, zamiast w ławach Knesetu może zasiąść na ławie oskarżonych.

Ostatnie tygodnie mocno go poobijały. Co prawda dowiózł Likud z 35 mandatami do Knesetu i to on, a nie Benny Ganc, który z Jairem Lapidem też wprowadził 35 deputowanych, otrzymał misję utworzenia nowego rządu. Wydawało się, że nie będzie z tym większych problemów – partie prawicowe razem z religijnymi uzyskały 65 na 120 mandatów, co dawałoby im wygodną większość. Dawałoby, gdyby udało się ją zebrać. Netanjahu dwoi się i troi, żeby uniknąć scenariusza wcześniejszych wyborów, ale wszystko wskazuje na to, że padnie ofiarą zemsty Awigdora Liebermana.

Oficjalnym powodem, dlaczego Lieberman (jego ugrupowanie Nasz Dom Izrael ma pięć mandatów) nie chce wejść do koalicji, jest blokada ustawy, która wprowadzałaby obowiązkową służbę wojskową dla osób religijnych. Mimo że partie religijne są skłonne do pewnych kompromisów, Lieberman jest nieugięty. Netanjahu walczy, ale rozpaczliwie, a to nie buduje jego siły, tylko ujawnia słabości.

Lieberman jesienią zeszłego roku zrzekł się funkcji ministra obrony w proteście przeciwko – jak uważał – zbyt łagodnemu podejściu rządu do Hamasu. Jeszcze zanim został ministrem, mówił, że można zabić Ismaila Haniję w 48 godzin, jeśli Hamas nie zwróci ciał izraelskich żołnierzy przetrzymywanych w Gazie. W poniedziałek Netanjahu, nawiązując do tamtej wypowiedzi, stwierdził, że „w 48 godzin można wiele osiągnąć”. Tego typu wycieczki nie pomogą pokonać Liebermana, który poczuł wiatr w żaglach. W razie wcześniejszych wyborów ta strategia może mu się bardziej opłacać niż Likudowi (nie ma przecież pewności, że osłabiony Bibi znów wprowadzi 35 posłów, zwłaszcza że chce wziąć na listę ludzi od Mosze Kahlona – a nie wszystkim to się podoba).

Netanjahu na utworzenie rządu ma czas do północy. Wiele wskazuje, że się nie uda. Ale przywykliśmy do tego, że to on ma ostatnie słowo. Tak było np. w 2012 r., kiedy zapowiedział wcześniejsze wybory, a następnego dnia powstał rząd Likudu i Kadimy. Więc i teraz jeszcze wiele może się zdarzyć. Scenariuszy jest kilka: 1. Netanjahu jednak tworzy koalicję. 2. Nie udaje się stworzyć rządu i Kneset głosuje za wcześniejszymi wyborami we wrześniu. 3. Netanjahu ponosi porażkę w powołaniu koalicji, ale wniosek o wcześniejsze wybory nie zostaje przegłosowany. 4. W przypadku nieprzegłosowania takiej opcji prezydent Riwlin wskazuje nową osobę, która utworzy rząd (może to być dowolny polityk, zazwyczaj jest to jednak ta osoba, która zdaniem prezydenta ma największe szanse na zbudowanie koalicji). To dla Netanjahu marny wariant – gdyby to Ganc dostał misję utworzenia rządu, mógłby przyciągnąć kilku posłów Likudu i odebrać Bibiemu władzę.

Dlatego Netanjahu będzie robił wszystko, żeby uniknąć ostatniego scenariusza. Z jego punktu widzenia mniej ryzykowne są wcześniejsze wybory i dalsza walka o życie. Zwłaszcza że już pokazał, że jest w stanie ją wygrać.