Kurd zrobił swoje, Kurd może odejść?

Porzucając swoich sojuszników w Syrii, czyli Kurdów i Arabów, za których pośrednictwem Ameryka rozprawiała się z Państwem Islamskim, Donald Trump skazuje ich na śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Turcji, wojsk Asada i niedobitków dżihadystów. I jeszcze bardziej komplikuje sytuację w Syrii.

Kilka dni temu Turcja zagroziła, że w każdej chwili może rozpocząć operację wojskową w północnej Syrii, czyli wejść do miasta Manbidż i zrobić porządek z Kurdami z Ludowych Jednostek Obrony, które według zawartego przed kilkoma miesiącami porozumienia miały się stamtąd wycofać. Turcja jest zawiedziona zbyt powolnym tempem ich odwrotu i gotowa wyegzekwować porozumienie natychmiast. Na to szybko zareagował Pentagon, oświadczając, że ruchu Turcji nie zaakceptuje w żadnym wypadku. Ale już kilkadziesiąt godzin później Trump beztrosko ogłosił, że amerykańscy żołnierze opuszczą Syrię, skoro odnieśli „historyczne zwycięstwo”, a „Państwo Islamskie zostało pokonane”. Ale czy tak jest naprawdę?

Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF), które z amerykańskiego wsparcia korzystały (przede wszystkim z powietrza, bo to samoloty atakowały cele ISIS), słusznie podnoszą, że „decyzja Białego Domu o wycofaniu się z północnej i wschodniej Syrii negatywnie wpłynie na kampanię przeciwko terroryzmowi”, co „będzie miało poważne konsekwencje dla stabilności i pokoju na świecie”. SDF, ale również inne państwa koalicji (Wielka Brytania, Francja) nie podzielają optymizmu Trumpa. Dla nich wojna z ISIS jeszcze się nie skończyła. SDF obawia się, że bez wsparcia Amerykanów dżihadyści mogą odzyskać siły i się odrodzić. I trudno nie odmówić im słuszności. Wprawdzie bojownicy Państwa Islamskiego dziś są zdziesiątkowani, ale są (nie wiadomo, ilu dokładnie, ostatnie szacunki mówiły o dwóch tysiącach), zajmują przyczółki w okolicach Eufratu w prowincji Der Ez-Zor. Ich decyzja Trumpa zapewne bardzo ucieszyła. Ale nie tylko ich.

Trump oddał Syrię pod protektorat Rosji i Iranu. I to nie prezydent USA, ale właśnie Władimir Putin ma prawo czuć się największym zwycięzcą tej wojny. Wygrał wszystko, co chciał, a na koniec pola ustępuje jego największy rywal: Stany Zjednoczone. Czy można sobie wyobrazić lepszy prezent gwiazdkowy?

Kurdowie i Arabowie z SDF mają prawo czuć się zdradzeni. Jeszcze kilka tygodni temu amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo nazywał Kurdów „wspaniałymi partnerami”, zapewniał ich o długotrwałym zaangażowaniu USA i obiecywał miejsca przy stole negocjacyjnym w sprawie przyszłości Syrii. Dziś z obietnic nie zostało w zasadzie nic. Amerykanie nie tylko porzucają swoich sojuszników na polu walki, ale też rzucają na pożarcie Turcji i wojsk Asada. Kurdowie mówią, że tureckie zapowiedzi to de facto deklaracja wojny. Turcja nie ukrywa, że chce „oczyścić” północ Syrii i wschodni brzeg Eufratu z bojowników Ludowych Jednostek Obrony, których uważa za „terrorystów” powiązanych z PKK. Zostawiając Kurdów, Trump pcha ich do bezpośredniej konfrontacji z Turcją.

Trump porzucił nie tylko Kurdów, ale też Izrael. Decyzja oznacza wzmocnienie Iranu, którego – jak zapowiada – nie zamierza przestać zwalczać. Jak to robi w Syrii, z grubsza wiadomo, przecież niedawno ogłoszono, że Izrael w ciągu dwóch lat przeprowadził w tym kraju ponad 200 ataków na cele irańskie. Co będzie teraz, można się domyślić.

Jeśli ktokolwiek wierzył, że można odtrąbić koniec wojny w Syrii, właśnie dostał kolejny dowód na to, że jeszcze do niego daleko. Do walki gotuje się Turcja, dżihadyści nie składają broni, Asad w końcu będzie musiał rozprawić się z upchniętymi w Idlib wszelkiej maści rebeliantami. Jakby nie patrzeć, wojna trwa.

PS Prezydent Erdoğan ogłosił właśnie, że przełoży ofensywę w północno-wschodniej Syrii. Poprosił go o to telefonicznie Donald Trump.