Bużi czy Bibi

Dziś w Izraelu wybory parlamentarne i wszyscy zadają sobie to samo pytanie: czy Benjamin (Bibi) Netanjahu wciąż będzie premierem?

To, co dzieje się na izraelskiej scenie politycznej, to już prawdziwa demolka. W dużej części spowodowana przez samego Netanjahu, który nigdy wcześniej nie był bliższy pożegnania się ze swoim gabinetem na rogu Smolenskin i ulicy Balfoura w Jerozolimie.

Bibi czy Bużi? Fot. Twitter

Bibi czy Bużi? Fot. Twitter

To on i Liberman przepchnęli podniesienie progu wyborczego z 2 do 3,25 proc. Tym ruchem chcieli wyciąć partie arabskie z Knessetu, które ledwie przechodziły przez stary próg, ale zamiast pogrzebać ich szanse wyborcze, nieoczekiwanie dodali im wiatru w żagle. Cztery arabskie partie zjednoczyły się pod wspólnym szyldem i dziś mają szansę być trzecią siłą w parlamencie z 13-15 mandatami. Lider Listy Arabskiej 41-letni prawnik z Hajfy Ajman Odeh wyrasta na prawdziwego przywódcę izraelskich Arabów. Jeśli uda mu się utrzymać sojusz także po wyborach (to może być trudne, ponieważ w tym małżeństwie z rozsądku są i komuniści, i nacjonaliści, i partia islamska…), to może stać się realną siłą, języczkiem u wagi w debacie, zwłaszcza jeśli Netanjahu przestanie być premierem i być może pojawi się szansa na wznowienie rozmów z Palestyńczykami.

To, co może pomóc Arabom, może być ostatecznym ciosem dla Awigdora Libermana, który walczy o życie w polityce (ostatnie sondaże dawały mu jakieś 5 mandatów, więc istnieje ryzyko, że w ogóle nie znajdzie się w Knessecie). Rozpadły się jego sojusz z Likudem, Israel Bejtenu (Nasz Dom Izrael), nacjonalistyczna partia rosyjskich olim może okazać się największym przegranym tych wyborów.

Wracając jednak do Netanjahu – jego głównym rywalem w tych wyborach jest Isaak Hercog (Bużi), syn byłego prezydenta i wnuk byłego naczelnego rabina Izraela. Może nie tak charyzmatyczny jak Bibi, ale jednak o 10 lat młodszy i bez bagażu premierostwa.

Hercog, szef Partii Pracy, wraz z Cipi Livni idą pod szyldem Obozu Syjonistycznego. Ostatnie przedwyborcze sondaże dawały im ok. 25 mandatów i zwycięstwo wyborcze. Tyle że jeśli nawet zdobędą te mandaty i wygrają wybory, nie jest oczywiste, że to Hercog będzie premierem. W Izraelu prezydent nominuje na premiera tego polityka, który ma realną szansę utworzyć koalicję, co nie musi oznaczać, że to ten sam, który wygrał wybory. Z arytmetyki politycznej wynika, że jeśli sondaże się nie mylą i Likud Netanjahu zdobędzie nawet o kilka mandatów mniej niż Obóz, to wciąż ma większą zdolność zbudowania koalicji (może liczyć na ortodoksów z partii Szas, na nacjonalistyczny Ha-bajt Ha-jehudi, czyli Dom Żydów Naftalego Bennetta, którego głównym celem jest zero ustępstw na rzecz Arabów i aneksja większości Zachodniego Brzegu. To Bennett może odebrać Netanjahu i Libermanowi najwięcej głosów).

Języczkiem u wagi będzie pewnie partia Mosze Kahlona Kulanu (My wszyscy), byłego członka Likudu, który dziś pozuje na rodzaj Netanjahu 2.0. To właśnie wynik partii Kahlona może zdecydować, kto ostatecznie będzie premierem (niewykluczone, że może być częścią układanki rządowej zarówno z Likudem, jak i Obozem Syjonistycznym).

Sam Netanjahu popełnił wszystkie możliwe błędy, a może po prostu stracił swój czas w polityce? Przy okazji wzrok i słuch polityczny? Bo jak wytłumaczyć, że kompletnie zignorował najważniejsze dla Izraelczyków sprawy, jakimi są wysokie koszty utrzymania i ceny mieszkań. Akurat ta kwestia była mocnym punktem kampanii Hercoga. To właśnie na tej fali w zeszłych wyborach wyniosła centrową Jesz Atid (Jest Przyszłość) Jaira Lapida, dziś być może jednego z koalicjantów Hercoga. Odejście Lapida i Liwni z rządu Netanjahu zapoczątkowało tak naprawdę jego upadek).

Netanjahu zajął się tym, co – jak sądził – wychodzi mu najlepiej i to, czego oczekują Izraelczycy: straszeniem Iranem, Hamasem i Państwem Islamskim. W efekcie za wojnę z Obamą dostał zimny prysznic od izraelskich elit i prasy. Cieniem w jego kampanii była też seria afer (prasa rozpisywała się o wydatkach z państwowej kasy na utrzymanie prywatnych rezydencji i włożeniu do własnej kieszeni pieniędzy z kaucji za butelki po alkoholu). W końcówce kampanii próbował jeszcze ratować się mocnym oświadczeniem, że dopóki on będzie premierem, nie powstanie żadne państwo palestyńskie, ale to już pewnie nie zmieni wyniku tych wyborów. Nie przywróci wiary w strongmana Bibiego. Skoro miał aż sześć lat na zmiany i tego nie zrobił, to dlaczego miałby zrobić teraz?

A zatem: Bibi czy Bużi? Dziś wszystko jest możliwe. Finisz kampanii był dramatyczny, w Likudzie ponoć w ostatnich chwilach rozsyłano dramatyczne SMS-y do sympatyków z prośbą o każdy głos. Pojawił się zapach krwi, ale nie musi to oznaczać zupełnego końca Netanjahu. Na pewno będzie oznaczać spore osłabienie, bo jednak trochę krwi (mandatów) Likudowi odpłynie.

Co zatem dla Izraela może oznaczać zwycięstwo jednego czy drugiego kandydata? Jeśli wygra Bibi, prawdopodobnie w polityce Izraela niewiele się zmieni (ani w polityce międzynarodowej, ani wobec najbliższych sąsiadów). Nie będzie żadnych rozmów pokojowych, nie będzie wstrzymania ekspansji osadników na Zachodnim Brzegu. Jeśli jednak Netanjahu chce myśleć o reelekcji w kolejnych wyborach, będzie musiał zmierzyć się tym, z czym borykają się zwykli Izraelczycy. To zresztą będzie dotyczyć każdego premiera, bez względu na logo.

A jeśli dziś Izraelczycy zdecydują, że nowym lokatorem przy Smolenskin 9 będzie jednak Hercog? Możemy spodziewać się próby nawiązania rozmów z Palestyńczykami (choć ta kwestia nie była główną w kampanii, Hercog zobowiązał się, że podejmie tę próbę), możemy spodziewać się reform społecznych i gospodarczych, których celem będzie przyniesienie ulgi Izraelczykom, na pewno uda się naprawić stosunki z Białym Domem na końcówkę kadencji Obamy.

To jak będzie? Bużi czy Bibi?