Jednak Bibi

Kładliśmy się spać w smutku, obudziliśmy się w rozpaczy – słyszę dziś od sympatyków izraelskiej lewicy. Przez noc remis zamienił się w zwycięstwo Likudu. Benjamin Netanjahu triumfuje, centryści próbują robić dobrą minę do złej gry. Wszyscy obwiniają sondaże. Ale chyba niesłusznie.

Faktycznie, jest spory rozjazd między sondażami, które dawały nawet kilkumandatową przewagę Izaakowi Hercogowi nad partią Netanjahu, a rzeczywistymi wynikami wyborów. Dlaczego? Powody są co najmniej dwa. Po pierwsze ostatni sondaż został opublikowany na 4 dni przed wyborami, przed samym finiszem kampanii, która moim zdaniem jednak należała do Netanjahu. Według mnie Bibi wygrał o włos i o jedno zdanie: „Dopóki będę premierem, nie powstanie państwo palestyńskie”.

Jestem pewna, że ugrał tym co najmniej kilka mandatów. No i po raz kolejny sprawdziła się stara sztuczka oparta na zarządzaniu strachem. W Izraelu bezpieczeństwo jest słowem kluczem, a Netanjahu wie, jak się nim posługiwać. Mobilizacja Izraelczyków też była większa niż zwykle, frekwencja przekroczyła 71 proc. (w poprzednich wyborach było to 67 proc.).

Po drugie: sympatycy Likudu, nawet ci rozczarowani premierem, zdali sobie dobitnie sprawę, że tym razem to nie żarty i rzeczywiście może stracić władzę. Pomogli też pewnie zwolennicy Naftalego Bennetta, którzy wybrali „mniejsze zło”.

No i co teraz będzie? Z grubsza to samo. Netanjahu ponoć jest już dogadany z kim trzeba i zadzwonił, do kogo trzeba. Najpierw do Naftalego Benneta, potem do Mosze Kahlona, następnie do Awigdora Libermana, a na deser do przedstawicieli partii religijnych Arie Deriego (Szas), Jaakowa Litzmana i Mosze Gafniego (Zjednoczony Judaizm Tory). Akurat partie religijne w tych wyborach wypadły słabo (częściowo powodem może być rozłam w Szas; ostatecznie partia Jachad Eli Iszaja nie weszła do Knessetu). Ale Netanjahu i tak ma 67 mandatów, ma większość. Po drugiej stronie Hercog (24 posłów Bloku Syjonistycznego), Ajman Odeh (14 posłów z listy arabskiej), Jair Lapid (11 posłów, o 8 mniej niż w poprzedniej kadencji, ale to i tak niezły wynik) i lewicowa partia Merec, której szefowa honorowo podała się do dymisji po tym, jak partia straciła dwa z sześciu mandatów. Prawica jednak górą.

Oczywiście Netanjahu „daje sobie 2-3 tygodnie” na stworzenie rządu, ale już dziś widać, że z planu prezydenta Riwlina niewiele będzie, dziś chyba nikt nie jest zainteresowany rządem jedności, choć ten z punktu widzenia prezydenta wydaje się on najbardziej stabilną opcją.

Karty już są rozdawane. Prawie na pewno Kahlon dostanie to, czego chciał, czyli stanowisko ministra finansów. Dla Netanjahu to też wygodny układ – jeśli znów nie uda się zaspokoić oczekiwań izraelskiej klasy średniej, zawsze będzie można powiedzieć: „to nie ja, to kolega”. Bardzo jestem ciekawa, kto będzie nowym ministrem spraw zagranicznych. Wydawać by się mogło, że ciekawym posunięciem byłoby mianowanie na to stanowisko Michaela Orena, historyka i byłego ambasadora Izraela w USA. Oren zna Amerykę od podszewki (tu się urodził) i zna wszystkich, których należy w Ameryce znać (jego nominacja mogłaby nieco przypudrować mocno nadszarpnięte stosunki z Białym Domem).

Problem w tym, że Oren jest z Kulanu i może się okazać, że 10 mandatów dla Kahlona to za mało, by dostać aż dwa ważne ministerstwa. Co więcej, Kahlon mówił w kampanii o chęci podjęcia rozmów pokojowych. Wydaje się, że Netanjahu ma w tej sprawie inne plany. No i co zrobić z dotychczasowym szefem dyplomacji Libermanem? On sam miałby apetyt na resort obrony, ale to ponoć nie wchodzi w grę. Przed nami na pewno powyborczy serial. I wszystko wskazuje, że nie powinniśmy spodziewać się zbyt wielu suspensów.

Chociaż kto wie. Kto zabroni zwycięzcy jeszcze nas czymś zaskoczyć?

Zwycięzca wyborów jest tylko jeden: Benjamin Netanjahu. Fot. Yoav Ari Dudkevitch, Masa Israel Journey, Flickr CC by 2.0.

Zwycięzca wyborów jest tylko jeden: Benjamin Netanjahu. Fot. Yoav Ari Dudkevitch, Masa Israel Journey, Flickr CC by 2.0.