Netanjahu robi krok wstecz
Reforma sądownictwa odłożona o kilka tygodni. To jeszcze nie koniec.
Izraelczycy odnieśli drobne zwycięstwo – rząd zgodził się przesunąć procedowanie ustaw reformujących sądownictwo na kolejne posiedzenie Knesetu na początku maja. Ale to nie kończy jeszcze opowieści o Izraelu, który zapatrzył się w Polskę. Do tego tak mocno, że o doświadczenia dopytywano nad Wisłą (co zdradził wczoraj w wywiadzie dla RMF wiceminister Jabłoński). Izraelczycy jakoś ustawy made in Poland nie polubili jednak…
Netanjahu kupił trochę czasu i być może (na razie) zapobiegł wojnie domowej, bo odsunięcie prac na co najmniej kilka tygodni daje szansę na uspokojenie nastrojów społecznych. Z kryzysu wychodzi poobijany i osłabiony, bo według pierwszych doniesień zgodził się na utworzenie nowej formacji „gwardii narodowej”, która będzie podlegać ministrowi bezpieczeństwa narodowego Itamarowi Ben Gvirowi. To da mu jeszcze więcej władzy, bez dwóch zdań. Dziś Ben Gvir i Smotricz – czyli koalicjanci Netanjahu – przystawili mu pistolet do głowy: albo reforma, albo rozpad koalicji. Netanjahu jakoś się z nimi dogadał i na razie odsunął jedno i drugie, ale nic nie jest jeszcze przesądzone. Najbliższe tygodnie pokażą, czy w ogóle po stronie rządowej jest wola do podjęcia rozmów z opozycją i jakieś uspokojenie nastrojów.
A te nigdy nie były tak niebezpiecznie rozhuśtane. Dziś Izraelczycy de facto zagrozili rządowi zatrzymaniem państwa – strajki w sektorze bankowym, służbie zdrowia, na uczelniach, w biznesie, na lotnisku, opór ze strony rezerwistów i innych grup… To nie są tylko 100-tys. protesty jak ten dzisiejszy w okolicach Knesetu, ale właśnie groźba powstrzymania państwa przez obywateli, którzy dziś uważają, że władza wybory im ukradła i posunęła się za daleko.
Dziś przez siedem godzin Izrael stał na progu wojny domowej – Netanjahu opóźnił swoje wystąpienie, nie wiadomo było, w którym kierunku to pójdzie. Skrajne grupy również po stronie zwolenników reformy są na protestach i w Jerozolimie, i w Tel Awiwie. W takiej sytuacji o iskrę nie jest trudno. Ludzie protestują od trzech miesięcy, są zmęczeni i zdesperowani. Ale jakoś zjednoczeni też tym silnym oporem, przekonani o tym, że nie pozwolą władzy odebrać im swojej wolności.
Wieczorem w końcu głos zabrał sam Bibi. W wystąpieniu transmitowanym w telewizji przyznał, że nie jest gotowy, by podzielić naród na kawałki i „przewróci każdy kamień, by znaleźć rozwiązanie”. Lepiej późno niż wcale, chociaż premier chyba zauważył już, że naród jest podzielony i nie da się go tak łatwo zszyć z powrotem. Netanjahu uważa wprawdzie, że „ekstremistyczna mniejszość” „rozdziera Izrael”, ale między wierszami słychać, że nie chodzi mu wcale o koalicjantów, choć to ekstremiści pełnej krwi, ale o protestujących przeciwko reformie. Dość to obłudne. Zwłaszcza że Netanjahu zdaje sobie sprawę z groźby wojny domowej, mówi wprost: „Kiedy istnieje możliwość uniknięcia wojny domowej poprzez dialog, robię sobie przerwę na dialog”, choć przyznał, że z reformy się nie wycofuje, bo ona ma przejść w tej czy innej formie.
O ile w reakcji na odsunięcie w czasie prac nad reformą związki zawodowe odwołały jutrzejsze strajki, o tyle protestujący zapowiadają, że nie zejdą z ulic, póki rząd nie wycofa się z proponowanych zmian. Widać, że to jeszcze nie koniec.
Netanjahu to wytrawny gracz, ale nawet on nie jest wszechwładny. Wyrzucił z rządu ministra obrony, bo ten miał odwagę mówić, że reforma sądownictwa niesie za sobą wiele niebezpieczeństw, potem ponoć oferował mu pozostanie na stanowisku w zamian za rezygnację Yoava Gallanta z mandatu w Knesecie (ten odmówił). Przez ruch z tą dymisją Netanjahu osłabił również całą koalicję w parlamencie, bo pewnie minister za taką reformą ręki już nie podniesie (wstrzymał się dziś np. w głosowaniu nad budżetem). Beniamin Netanjahu chyba się trochę zakiwał.