Szukając sprawiedliwości

W Turcji rozpoczął się proces 20 obywateli Arabii Saudyjskiej oskarżonych o zabójstwo Dżamala Chaszodżdżiego. Wymiar sprawiedliwości ma jednak problem z własnym wizerunkiem.

Dżamal Chaszodżdżi został brutalnie zamordowany przez szwadron śmierci wysłany z Arabii Saudyjskiej. Sprawa od początku budzi emocje, a zamieszani w tę zbrodnię byli dwaj najbliżsi doradcy księcia Mohammeda bin Salmana, choć on oczywiście od początku się tego wypiera. Nie widział, nie słyszał, nie zlecał… Choć przyznał, że tzw. odpowiedzialność spoczywa na nim. Czyżby?

W Arabii Saudyjskiej odbył się pokazowy proces, ale w zasadzie cały świat uznał go za farsę. Wprawdzie pięć osób skazano na śmierć, a trzy inne na więzienie za tuszowanie zbrodni. Ale zleceniodawców przed sądem nie postawiono. Nawet ich nie szukano. Zignorowano ustalenia sprawozdawczyni ONZ Agnes Callamard, twierdzącej, że Chaszodżdżi padł ofiarą zaplanowanej zbrodni, domagającej się międzynarodowego śledztwa i objęcia księcia sankcjami. Bezskutecznie. Już wtedy się mówiło, że ani saudyjski, ani turecki wymiar sprawiedliwości nie spełniają standardów.

Sprawa jest oburzająca z wielu powodów. Obywatel ginie na terenie konsulatu swojego kraju, choć służby powinny zapewnić mu wszelką ochronę. Ale dziennikarz naraził się władzom, bo pisał krytyczne teksty w amerykańskim dzienniku. To wystarczyło. Z dostępnych wiadomości wynika, że morderstwo było bardzo brutalne, ciało Chaszodżdżiego poćwiartowano i usunięto. Do dziś go nie odnaleziono. Przez kilkanaście dni Saudyjczycy uparcie przekonywali, że mężczyzna opuścił konsulat. Ale nie było na to żadnych dowodów.

Od początku Turcja domagała się ekstradycji zamieszanych w tę zbrodnię Saudyjczyków, ale już dziś wiadomo, że żaden z 20 oskarżonych, których proces właśnie się zaczął, nie stawi się w sądzie. Arabia Saudyjska odmówiła ekstradycji, argumentując, że przeprowadziła własny proces. Tyle że był tajny, nie podano do wiadomości nawet nazwisk oskarżonych. Dla każdego wyznaczono obrońcę z urzędu, ale żaden nie ma kontaktu z klientem.

Prokuratura 15 osobom zarzuca zabójstwo z premedytacją, a pięciu kolejnym – zaplanowanie zbrodni. Wśród oskarżonych jest dwóch najbliższych współpracowników księcia, były zastępca szefa wywiadu Ahmed al-Asiri, były doradca sądu królewskiego Saud al-Qahtani, jest Maher Mutreb, agent wywiadu, który często towarzyszył księciu podczas zagranicznych podróży, ekspert od medycyny sądowej Salah al-Tubaidżi oraz Fahad al-Balawi, członek królewskiej straży. Saudyjczycy wypuścili zarówno al-Asiriego, jaki i al-Qahtaniego.

Pierwszego dnia procesu w Stambule zeznawała m.in. była narzeczona dziennikarza Hatice Cengiz, a także kilkoro pracowników konsulatu. Pojawiło się kilka nowych szczegółów i wątków, które tylko dodają sprawie grozy.

Jak zeznał zatrudniony jako złota rączka w konsulacie Zeki Demir, powiedziano mu, że w rezydencji konsula będzie remont, więc ma nie przychodzić. Wezwanie do pracy dostał po południu, kazano mu rozpalić piec: „Było tam od pięciu do sześciu osób, atmosfera paniki… Jakby chcieli, żebym wyszedł jak najszybciej”. Zażartował, że gdyby ktoś wpadł do pieca, upiekłby się jak kebab. Gdy kilka dni później pojawił się w konsulacie, marmur wyglądał, jakby potraktowano go wybielaczem. Tureccy śledczy podkreślają, że piec może nagrzać się do 1000 st. C, a w tej temperaturze po DNA nie zostaje ślad.

Proces trwa, ale Agnes Callamard nadal wzywa do międzynarodowego śledztwa. Uważa, że wiele informacji ma USA, ale blokuje je Biały Dom. Callamard ma nadzieję, że podczas kolejnej rozprawy zaplanowanej na 24 listopada pojawią się w charakterze obserwatorów przedstawiciele innych państw. Ze zdziwieniem odnotowała, że na pierwszą nikt się nie pofatygował.

Powszechnie wiadomo, że turecki wymiar sprawiedliwości pomaga się pozbyć politycznych przeciwników. Od czasu rzekomego puczu przeciw Erdoğanowi w więzieniach wylądowało ok. 80 tys. osób, ok. 150 tys. usunięto z urzędów, uniwersytetów itd. Co ważne i symboliczne, gdy rozpoczął się proces ws. Chaszodżdżiego, zapadł wyrok w innej ważnej sprawie. Byłego szefa tureckiego oddziału Amnesty International Tanera Kilica sąd skazał na ponad sześć lat więzienia za rzekomą przynależność do organizacji terrorystycznej, a trzech innych działaczy praw człowieka – na 25 miesięcy za domniemane wsparcie takiej organizacji. Turecki oddział AI poinformował na Twitterze, że siedmiu innych oskarżonych, aresztowanych trzy lata temu w ramach represji po udaremnionym puczu, zostało uniewinnionych.

O co chodzi? W lipcu 2017 r. podczas warsztatów na temat bezpieczeństwa cyfrowego na wyspie Buyukada u wybrzeży Stambułu zatrzymano 10 osób, w tym Kilicia. Zarzucono mu, że miał w telefonie aplikację szyfrującą ByLock, służącą do kontaktowania się z mieszkającym w USA muzułmańskim kaznodzieją Fethullahem Gulenem, uważanym za mózg operacji i inspiratora zamachu stanu w 2016 r. Okazało się, że Kilic nie miał tej aplikacji i został po 14 miesiącach aresztu warunkowo zwolniony. Teraz historia się odwróciła. Według działaczy praw człowieka był to proces polityczny i chodziło wyłącznie o uciszenie krytyków władz.

Callamard ma rację, domagając się międzynarodowego śledztwa i niezależnego sądu. Dziś wydaje się jednak, że międzynarodowa sprawiedliwość też nie zostanie wymierzona.