Izrael po dobrej stronie historii

Tej wojny nie zaczął Izrael, ale to on ją skończy. I wygra. Podobnie jak wszystkie wojny do tej pory.

W kontekście obecnej wojny przywołuje się często Jom Kippur, ale tak naprawdę to, co jakoś dla nich wspólne, to fakt, że i wtedy, i teraz Izrael dał się zaskoczyć. Błędem jest natomiast twierdzenie, że wojnę Jom Kippur przegrał. Nie, we współczesnej historii Izrael żadnej wojny nie przegrał i przegrać nie może, bo to by oznaczało koniec istnienia państwa. Jak mawiała Gołda Meir: „My, Żydzi, mamy tajną broń w walce z Arabami: nie mamy dokąd pójść”. I drugie moje ulubione: „Pesymizm to luksus, na który Żyd nie może sobie pozwolić”. Pani premier stanowisko wprawdzie straciła, ale w atmosferze powojennych rozliczeń. A kiedy trzeba było, Izrael walczył z armiami Egiptu i Syrii i je pokonał. Nie zapominajmy też, że tamta wojna nałożyła się na traumę zamachów na izraelskich sportowców w czasie igrzysk w Monachium, po których decyzją Meir po całym świecie ścigano zamachowców (operacja „Gniew Boży” trwała jeszcze długo po jej dymisji). Izrael walczył więc na kilku frontach równocześnie.

Współczesny Izrael takich traum ma bez liku. Dwie intifady, zabójstwo premiera Icchaka Rabina (z ręki Żyda), wojny z Libanem, Hamasem, ataki nożowników i niezliczonych zamachowców. Trauma jest częścią izraelskiego DNA. Podobnie jak siła przetrwania.

Dlatego nie dziwią przejmujące obrazy z Izraela, pogrążonego w bólu po stracie ponad 1300 osób, wciąż niepewnego losu co najmniej 199 zakładników Hamasu. Ludzie przynoszą do centrów dystrybucyjnych wszystko, co potrzeba, organizatorzy protestów od razu zaczęli szykować zbiórki, pomagać w ewakuacji, identyfikować ofiary. Uruchomiła się niezwykła solidarność, wielka moc. To nie jest coś udawanego czy nowego, Izraelczycy tacy po prostu są. Jeszcze kilka tygodni temu rezerwiści grozili, że nie zgłoszą się do wojska w proteście przeciwko reformom sądowym, teraz w ciągu bodaj doby w bazach zameldowało się 360 tys. ludzi. Moi znajomi rzucili wszystko i kilka godzin po ataku byli w jednostkach. Może to nie jest masowy ruch, ale sporo haredim też chce przyłączyć się do walki, choć w znacznej przecież części w ogóle nie uznają Izraela, łącznie ze skrajną niewielką grupką ultraortodoksów z organizacji Naturei Karta, która przyłączyła się do propalestyńskich protestów. Ale to przypis; ta grupa po prostu chciałaby jak najprędzej doprowadzić do zniszczenia Izraela, gdyż Żydzi nie mają prawa posiadania państwa, dopóki nie nadejdzie Mesjasz i nie powstanie właściwy Izrael.

Odrzucając jednak te marginesy i ewidentne podziały także w polityce (niby jest rząd jedności, ale jego nowi członkowie de facto kontestują dotychczasowych partnerów Netanjahu w postaci Smotricha i Ben Gvira; Yair Lapid wciąż nie dołączył do gabinetu, choć uczynił to Avigdor Liberman): to nie czas na spory i wszyscy to rozumieją. Netanjahu jest pod presją obywateli, którzy w sondażach obarczają go o porażkę w dziedzinie bezpieczeństwa, większość domaga się jego dymisji. On sam długo zwlekał, zanim spotkał się z rodzinami ofiar i zakładników, był krytykowany za to, że nie pojechał od razu do któregoś z zaatakowanych kibuców.

Teraz wszyscy są na wojnie. Ewakuowani mieszkańcy kibuców, których domem są dziś hotele w Tel Awiwie, Jerozolimie czy Ejlacie; mieszkańcy prawie 30 północnych kibuców i miasteczek, którzy musieli uciekać ze względu na ostrzał Libanu, gdzie przy granicy zainstalował się Hezbollah i próbuje odciągać uwagę izraelskiej armii od sytuacji na południu. Uczniowie, którzy musieli przestawić się na zdalne lekcje. Ludzie, którzy nie mogą chodzić do pracy, bo ich zakłady są zamknięte. Wreszcie mieszkańcy Tel Awiwu, Aszdod, Aszkelonu, Riszon LeCijon i innych miejscowości, którzy wciąż słyszą syreny alarmowe. Rodziny żołnierzy i rezerwistów, którzy niepokoją się o bliskich, wyjąwszy środowiska ultraortodoksów czy izraelskich Arabów, dziś praktycznie każda rodzina kogoś takiego w armii ma.

Bez względu na to, ile błędów popełniono, to nie Izrael rozpoczął tę wojnę. Izrael jest ofiarą, a hamasowcy terrorystami (także w sensie formalnym, tą etykietą opatruje ich nie tylko Izrael, ale i Unia Europejska, USA, Japonia, Kanada…). To oni popełnili zbrodnie, atakując niewinnych ludzi w spokojnych, nudnych kibucach. To oni rozstrzeliwali imprezowiczów w Re’im, podpalali domy z całymi rodzinami. To oni wzięli zakładników. Dokonali rzezi.

Izrael musi zareagować stanowczo. Oczekiwanie jest takie, że Hamas zostanie zmieciony z powierzchni ziemi. Nie da się tego zrobić, atakując z powietrza, bo terroryści nie stoją grzecznie na linii frontu, lecz ukrywają się w budynkach, tunelach, swoim podziemnym i naziemnym świecie. Nie jest pewne, czy uda się zabić wszystkich walczących, groźniejsze jest to, co zawsze w przypadku organizacji terrorystycznych: ideologia, zdolna przetrwać śmierć swoich przywódców.

W Strefie Gazy rozgrywa się dramat, ale winni są ci, którzy napadli na Izrael 7 października. Dyplomacja stara się zminimalizować liczbę ofiar cywilnych po stronie Gazy, dowieźć pomoc do najbardziej potrzebujących, przepchniętych z północy na południe po rozkazie izraelskiej armii, która dała im na to 24 godziny (i tak ten termin rozciągnął się już do co najmniej kilku dni). Na ten moment wydaje się jednak niemożliwe, by Egipt zgodził się przyjąć, lekko licząc, ok. 1,5 mln ludzi.

Izrael nie może się już cofnąć. Musi obezwładnić Hamas, przynajmniej spróbować odzyskać zakładników, wygrać tę wojnę, którą może będzie musiał prowadzić na kilku frontach. To, co dzieje się teraz, będzie niosło konsekwencje na najbliższe lata, jeśli nie pokolenia. Izrael musi obudować poczucie niezwyciężoności. Goliat musi znów stać się Goliatem. I nikt nie może sobie pozwolić na luksus pesymizmu.