„Święta wojna” czy wojna w święta?

Podobne zamieszki w 2021 r., też w czasie ramadanu, zamieniły się w 11 dni wymiany ognia między Izraelem a Strefą Gazy. Dziś fala przemocy może być jeszcze większa, bo otwierają się kolejne fronty.

Przez dwie noce z rzędu izraelska policja ścierała się z muzułmanami na Wzgórzu Świątynnym. Wczoraj w zaledwie pół godziny na północny Izrael spadły 34 rakiety, raniąc lekko dwie osoby (25 rakiety przechwyciły systemy obrony, pięć spadło na teren Izraela, los czterech pozostałych jest badany). Izrael twierdzi, że rakiety odpalił Hamas za zgodą Hezbollahu. Rzeczywiście, na razie Hezbollah nie wziął za to odpowiedzialności, ale zapewnił o solidarności z Palestyńczykami i zadeklarował, że będzie bronić meczetu Al-Aksa. Można to odczytywać wprost jako groźbę. Mówiąc cynicznie, nic tak skutecznie nie wywołuje „świętej wojny” jak obrona Al-Aksy. Ten symbol znają wszyscy muzułmanie i wielu jest gotowych za niego zginąć, o czym doskonale wiedzą przywódcy takich organizacji jak Hamas, Hezbollah, Islamski Dżihad, Brygady Al-Aksa itd. Gdy, jak twierdzą libańscy oficjele, z obozu palestyńskiego na południu Libanu odpalano rakiety, gościł w tym kraju Isamil Hanija, szef politycznego skrzydła Hamasu. Przypadek?

Islamscy przywódcy czują się w obowiązku zabrać głos. Erdoğan mówił dziś przez telefon prezydentowi Iranu Ebrahimowi Raisimowi, że „świat islamu powinien pozostać zjednoczony wobec izraelskich ataków w Palestynie”. Z kolei izraelski minister dyplomacji zadzwonił do swojego odpowiednika w Ankarze, by uspokajać nastroje, ale i po to, by do Hamasu dotarł sygnał, że Izrael będzie na ataki reagował stanowczo.

Pogrążony w dramatycznym kryzysie Liban nie ma dziś interesu rozpoczynać wojny z Izraelem, ale uzbrojone po zęby bojówki działające pod ochronnym parasolem Hezbollahu to już inna para kaloszy. To w zasadzie państwo w państwie, mimo że od 15 lat próbuje utrzymywać względny spokój (choć oczywiście zapewnia, że jest gotowy walczyć w każdej chwili). Jakkolwiek by nie było, Liban, pozwalając działać na swoim terytorium uzbrojonym bojownikom Hamasu, również ponosi odpowiedzialność.

Wczorajszy atak był największy od sierpnia 2021 r., kiedy Hezbollah odpalił na Izrael 19 rakiet. Nie ma jednak porównania z wojną z 2006 r. Niemniej Izrael zdaje sobie sprawę z zagrożenia i regularnie atakuje cele związane z Hezbollahem w Syrii (zapewne chodzi też częściowo o powstrzymanie dostaw broni do Libanu). O tym zagrożeniu „z daleka i z bliska” mówił niedawno minister obrony Joaw Gallant – próbował przestrzec premiera Netanjahu w czasie gorącego kryzysu wokół tzw. reform sądownictwa. Na zamkniętym posiedzeniu komisji w Knesecie przedstawiał też ponoć konkretne dane na ten temat. Minister, do którego na bieżąco spływają dane wywiadowcze, wie na pewno więcej, niż może publicznie ujawnić, ale i tak wysłał sygnał, że chwilową słabość Izraela mogą wykorzystać jego wrogowie. Jak widać, nie pomylił się.

W tej chwili najistotniejsze jest to, czy i w jaki sposób uda się opanować rozbudzone nastroje, podlewane apelami o obronę świętego miejsca. Presja jest ogromna po obu stronach. Niemal codziennie dochodzi też do ataków na Izraelczyków na Zachodnim Brzegu; dziś zginęły jadące samochodem w Dolinie Jordanu dwie młode kobiety, siostry, a ich matka w krytycznym stanie trafiła do szpitala. Z kolei na Negewie beduini rzucali kamieniami w autobusy. Izrael jest atakowany z wielu stron.

Izraelczycy oczekują, rzecz jasna, że rząd zapewni im ochronę i nie będzie tolerował aktów terroru. Najbardziej zażarci i gorliwi są tu politycy skrajni, jak Smotricz czy Ben Gvir, ale są na szczęście i tacy mniej w gorącej wodzie kąpani, jak praktycznie nieodwołany jeszcze minister Gallant. Oczywiście Izrael odpowiada i będzie odpowiadał na ataki (po salwie z Libanu zbombardował cele w tym kraju, atakował też w Strefie Gazy), sprawę traktuje śmiertelnie poważnie, a do wojska wzywani są rezerwiści piloci, operatorzy dronów czy specjaliści od obrony przeciwpowietrznej.

Bardzo tragicznie zrobiło się w te święta, zupełnie nieświątecznie.