Ziszcza się zły sen Netanjahu

Czyżby los premiera Izraela zależał od partii arabskich? Na to wygląda.

Oficjalnych wyników wyborów możemy nie poznać nawet do piątku. Na razie podliczono 90 proc. głosów i nie jest pewne, jak ułoży się polityczna mozaika w Knesecie. Kilka rzeczy już jednak wiadomo.

Po pierwsze, Beniamin Netanjahu jest liderem zwycięskiego ugrupowania, ale nie znaczy to, że uda mu się zebrać potrzebne 61 mandatów. Pierwsze wyniki exit polls były dla niego w miarę optymistyczne, przy wsparciu Naftalego Bennetta miałby minimalną większość. Poranek przyniósł jednak rozczarowanie, bo po podliczeniu realnych głosów prawicowo-religijny blok ma 59 miejsc. Jeśli to się potwierdzi, Netanjahu będzie miał powody do zmartwień.

Po drugie, każde wybory mają tzw. kingmakera, polityka, który pieczętuje koalicję i daje przewagę szefowi rządu. Przez długi czas taką rolę odgrywał Awigdor Liberman. Tym razem to szef arabskiej islamskiej partii Ra’am Mansur Abbas może być języczkiem u wagi, polityk konserwatywny (m.in. zwolennik terapii konwersyjnej dla osób LGBT), ale i pragmatyczny. Już oświadczył, że nie siedzi w niczyjej kieszeni, jest gotów negocjować, nie wyklucza poparcia dla rządu Netanjahu. Dla Bibiego uzależnienie politycznego bytu od izraelskiego Araba może być trudne do przełknięcia. Ale nie wykluczone. Prewencyjnie Likud objął swoich posłów zakazem wypowiadania się publicznie na ten temat (wcześniej kilku z nich zdążyło zająć stanowisko w tej sprawie). Coś więc jest na rzeczy.

Po trzecie, jeśli Netanjahu uda się zlepić koalicję (podkreślam: jeśli, bo wciąż równie prawdopodobna jest opcja kolejnych wyborów we wrześniu), nie będzie to team z jego marzeń. Musiałby pogodzić żądania rozmaitych partii: partii religijnych, co oznaczałoby poszerzenie ich i tak niemałych wpływów w świeckim jednak państwie, radykalnie nacjonalistyczne pomysły Bennetta czy skrajnego bloku Religijnego Syjonizmu. Dość wspomnieć Arie Deriego, lidera religijnej partii Szas – sądzi, że dla kobiet nie ma miejsc w Knesecie. Czy Itamara Ben-Gvira z Ocma Jehudit (część Religijnego Syjonizmu), spadkobiercy partii Kach. Ta ostatnia to najbardziej skrajna skrajność. Chciała zmienić Izrael w żydowską teokrację, w której nie byłoby miejsca dla Arabów (nie mieliby m.in. prawa głosu). Ugrupowanie zresztą zdelegalizowano (w USA było traktowane jako zagraniczna organizacja terrorystyczna), a Ben-Gvir odwołuje się do jej tradycji i Meira Kahane, jej założyciela. Polityk uważa, że wszystkich nielojalnych Arabów należy po prostu wyrzucić z kraju. Jeszcze do zeszłego roku ozdobą salonu Ben-Gvira było zdjęcie Barucha Goldsteina, który w 1994 r. dokonał masakry w meczecie w Hebronie.

Po czwarte, mniej Izraelczyków niż zwykle zdecydowało się zagłosować: 67,2 proc. (to najniższa frekwencja od 2013 r.). Część problemu leży po stronie arabskich wyborców, którzy wyraźnie sobie odpuścili (m.in. ze względu na problemy w ramach zjednoczonego do tej pory bloku partii arabskich).

Po piąte, czy możliwy jest tzw. alternatywny rząd bez Netanjahu? Mowa oczywiście o sytuacji, w której szef największej opozycyjnej partii, w tym przypadku Jair Lapid (Jesz Atid/Jest Przyszłość), dogada się z Bennettem, Libermanem, ale też Gideonem Saarem (Nowa Nadzieja), Nican Horowic (Merec) i Merav Michaeli (Praca). Wszystkie te partie (pomijając problemy ideologiczne) mają poniżej 61 mandatów, czyli musiałyby szukać poparcia wśród partii arabskich albo religijnych, co mogłoby być nie do przyjęcia dla Libermana czy Bennetta.

Czekamy.