Czwarte wybory w Izraelu w mniej niż dwa lata

Izraelczycy znów głosują, a wybór mają prosty: Bibi albo każdy, tylko nie Bibi. W sumie to bardziej referendum.

Izraelczycy poczuli ostatnio na własnej skórze, że szczepionki działają – zapełniły się restauracje, plaże, kluby. Ludzie próbują już „normalnie” żyć. Wkrótce najpewniej zostanie otwarte przejście na Synaju, co pozwoli na wypady wakacyjne do Egiptu. Świetnie się złożyło: odmrażanie gospodarki zbiega się z rozpoczynającym się w najbliższą sobotę świętem Pesach, a jego istotą są podróże i odwiedziny u krewnych. W poprzednie ważne święta (Nowy Rok Żydowski, Jom Kippur i Sukkot) obowiązywał lockdown, Izraelczycy byli wściekli i rozgoryczeni. Jeszcze jesienią wydawało się, że kraj z pandemią sobie nie radzi.

Sytuację odwróciły rozpoczęte w grudniu szczepienia. Do dziś pierwszą dawką zaszczepiono prawie 5,2 mln osób, dwiema – 4,5 mln (czyli połowę całej populacji). W najbliższych miesiącach zaszczepiona zostanie najpewniej kolejna grupa – w wieku 12-16 lat (teraz szczepione są osoby powyżej 16. roku życia). Premier Beniamin Netanjahu wiedział, co robi – szczepionki pomogą mu wygrać wybory albo przynajmniej ich nie przegrać.

Tyle że sytuacja gospodarcza i społeczna jest zła, prawie 17 proc. Izraelczyków nie ma pracy (w porównaniu z zeszłym miesiącem bezrobocie nieco spadło), a to prawie 700 tys. osób, lub jest na przymusowym bezpłatnym urlopie. 130 tys. ludzi od marca zeszłego roku w ogóle nie pracuje. Oczywiście jest szansa, że wraz z pobudzaniem gospodarki poprawią się i te wskaźniki. Ale wybory są już dziś.

Bibi kontra cała reszta

Sytuacja jest niebywale skomplikowana. Ze względu na rozdrobnioną scenę polityczną i złożony system wyborczy nie jedna zwycięska partia tworzy rząd, lecz co najmniej kilku koalicjantów, potrzebnych, by zebrać minimum 61 mandatów w 120-osobowym Knesecie. W wyborach startuje kilkadziesiąt partii (teraz prawie 40!). Kraj jest jednym okręgiem wyborczym, obowiązuje 3,25-proc. próg. O wejściu do parlamentu może zdecydować zaledwie kilkaset głosów. – Dlatego do Knesetu może wejść 12-13 partii – mówi Yohanan Plesner, szef Israel Democracy Institute. Organizacja proponuje zmienić system tak, by to lider zwycięskiego ugrupowania automatycznie otrzymywał misję tworzenia rządu. Obecnie prezydent, wskazując kandydata na premiera, nie musi tego robić. – Zmiana ustabilizowałaby scenę polityczną i sprzyjała powstaniu dwóch dużych bloków partyjnych – uważa Plesner.

Na razie jest, jak jest. Izraelem targają kryzysy, które doprowadziły do czwartych wyborów parlamentarnych w ciągu niespełna dwóch lat. Netanjahu od 12 lat jest premierem – miał ustąpić w listopadzie tego roku i przekazać stery Benny’emu Gancowi. Ale zdecydował się na radykalny ruch, czyli właśnie nowe wybory (oficjalnie dlatego, że nie udało się zatwierdzić budżetu). Kiedy misterny plan koalicji z liderem Niebiesko-Białych dochodził do skutku w maju 2020 r., był obwarowany szeregiem bezpieczników, które miały zapobiec wymanewrowaniu Ganca z układu. Teoretycznie. W praktyce były szef sztabu dał się ograć jak dziecko, wychodząc na dealu z Bibim jak Zabłocki na mydle – ugrupowanie z 30 mandatami uzyskanymi 2 marca 2020 r. według obecnych sondaży może liczyć najwyżej na cztery (to nie do końca ścisłe, bo Ganc był w sojuszu z Jairem Lapidem i jego ugrupowaniem Jest Przyszłość, które według sondaży może liczyć na ok. 18 miejsc). Jakkolwiek liczyć, Netanjahu zapobiegł przekazaniu mu władzy, do tego skompromitował go i zmarginalizował.

Na całej operacji jako tako wyszedł tylko Lapid, który konsekwentnie stał w kontrze wobec Bibiego i nie dał się skusić posadami w jego rządzie (a Ganc, choć zarzekał się, że do rządu z premierem z zarzutami karnymi nie wejdzie, zmienił zdanie). I to Lapid, a nie Ganc, jest dziś liderem opozycji (choć być może wcale nie kandydatem na premiera).

No ale co z tego, można zapytać. Pytanie jest o tyle zasadne, że choć ostatnie sondaże dają blokowi Netanjahu maksymalnie 60 mandatów (czyli wciąż brak jednego), a 51 proc. wyborców nie chce go w fotelu szefa rządu, to i tak jest najpopularniejszym kandydatem do tej roli. Można powiedzieć: niewielu go lubi, ale inni są lubiani jeszcze mniej. Netanjahu jako premiera chce 36 proc. respondentów, Lapida 23 proc., Sa’ara 12, a Benneta 7 proc.

Sam Netanjahu w nosie ma, czy się go lubi, czy nie – ważna jest skuteczność. Ma spore szanse. Choć jak wspomniałam, odrobinę mu brakuje. Według sondaży jego Likud może liczyć na 32 mandaty, partia Lapida – 18, Prawica Naftalego Bennetta – 9, Nowa Nadzieja Gideona Sa’ara – 9 (notabene to były rywal Netanjahu z Likudu), Zjednoczona Lista, choć po odejściu jednej arabskiej partii już nie taka zjednoczona – 8, Szas – 8, Zjednoczony Judaizm Tory – 7, Nasz Dom Izrael Awigdora Libermana – 7, Partia Pracy – 6. Na krawędzi progu balansują Niebiesko-Biali, Religijny Syjonizm, Merec i arabska partia Ra’am – wszystkie mogłyby zdobyć cztery mandaty. Zwłaszcza ta ostatnia jest ciekawa; to islamska partia konserwatywna, której lider Mansur Abbas nie wykluczył jakiejś współpracy z Netanjahu po wyborach.

Trzy scenariusze wyborcze

Sojusz Lapida, Sa’ara, Libermana i Bennetta jest możliwy, ale bez partii religijnych mało realny (jak miałyby się dogadać z do szpiku świeckim ugrupowaniem Lapida?).

W tej chwili nie jest pewne, czy Netanjahu i jego tradycyjni sojusznicy (głównie partie religijne) zdołają zdobyć większość. Tyle że blok „wszyscy tylko nie Bibi” ma na to jeszcze mniejsze szanse – siłą rzeczy musiałby objąć partie arabskie, co niektórym (np. Libermanowi) wydaje się nie do przyjęcia.

W grę wchodzą też… kolejne wybory. Nawet jeśli nikt nie ma na nie ochoty. Jeśli nie uda się zbudować zaplecza z 61 posłami, innego wyjścia nie będzie.

Dopóki nie zostaną podane oficjalne rezultaty wyborów, nic nie jest wykluczone. W tej kwestii też zresztą może być inaczej niż ostatnio. Wyniki mogą spłynąć nawet z kilkunastodniowym opóźnieniem – ze względu na święto Pesach, ale i zwiększoną liczbę tzw. podwójnych kopert, czyli osób, które oddały głos inaczej niż do urny w dniu wyborów (dyplomaci, żołnierze, więźniowie, pacjenci, osoby na kwarantannie, w domach opieki – może ich być nawet 600 tys., to zaś oznacza nawet 15 mandatów). Głosy trafią do siedziby Centralnej Komisji Wyborczej w Knesecie i zostaną policzone dopiero po przeliczeniu tych zebranych z urn.

Cały proces wyłaniania rządu może się opóźnić też ze względu na prezydenta. Riwlin ogłosił już, że odczeka koło dwóch tygodni, zanim rozpocznie konsultacje, które wyłonią kandydata na premiera (prezydent spotyka się w Knesecie ze wszystkimi partyjnymi liderami, ci zaś składają na jego ręce rekomendacje ws. szefa rządu).

Jeszcze przez długi czas możemy się nie dowiedzieć, kto będzie rządzić w Izraelu.