Palestyńczycy znów czują się zdradzeni

Nikt nie zrobił dla Izraela tyle co Donald Trump. W dodatku za tak niską cenę.

Jak wczoraj ogłosił, Maroko będzie czwartym krajem arabskim – po Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Bahrajnie i Sudanie – które znormalizuje stosunki z Izraelem. Każda ze stron na tym zyska: Trump zdefiniuje amerykańską politykę w regionie na kolejne lata, mimo że nie on będzie rządził. Joe Biden w wielu kwestiach będzie miał związane ręce. Chciałby znów zawiązać porozumienie nuklearne z Iranem, a zastanie na nowo poukładany Bliski Wschód.

Trump podaje Izraelowi wszystko na tacy i niewiele żąda w zamian. Uznanie Jerozolimy? Zrobione. Przeniesienie ambasady USA? Także. Uznanie kontroli Izraela nad Wzgórzami Golan? Stało się. Deal stulecia zabezpieczający głównie interesy Izraela i wykluczający powstanie niepodległego palestyńskiego państwa? Podpisany. Zielone światło dla nieograniczonej w zasadzie rozbudowy izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu? Jest, jest!

Izrael nie musi się wysilać i dostaje wszystko, czego potrzebuje. Za rządów Trumpa zniknęła zasada, by nie podejmować ostatecznych decyzji, zanim kraj nie porozumie się z Palestyną. To już nie jest priorytet, liczy się Realpolitik.

Maroko to zatem kolejny kraj, z którym Izrael nawiąże stosunki dyplomatyczne. W skrócie oznacza to otwarcie ambasad, uruchomienie połączeń i wymiany handlowej. Wzmocni się dzięki temu izraelski premier – przyspieszone wybory majaczą na jego horyzoncie.

W dodatku Trump zgodził się uznać suwerenność Maroka nad Saharą Zachodnią. Od lat ciągnie się spór władz centralnych przeciw wspieranemu przez Algierię Frontowi Polisario, który chce utworzyć własne państwo, stanowiące mniej więcej połowę obszaru Maroka. ONZ traktuje Saharę Zachodnią jak terytorium sporne i władzy Maroka nie uznaje. Jakby nie patrzeć: win-win.

Perspektywa Palestyńczyków jest inna. Już po decyzjach Emiratów i Bahrajnu głośno mówili, że państwa arabskie zadały im cios w plecy. Trudno się z tym nie zgodzić. Do tej pory świat arabski uzależniał przecież uznanie Izraela od jego porozumienia z Palestyńczykami, tak też wynika z inicjatywy pokojowej, zainicjowanej w 2002 r. przez Arabię Saudyjską. W skrócie: Izrael miał się najpierw wycofać z okupowanych terenów, a potem można by myśleć o nawiązaniu z nim relacji.

To wszystko rozpada się powoli na naszych oczach. Kraje arabskie mają dość czekania na porozumienie Izraela z Palestyną, widzą, że jest coraz mniej realne. Sprawa niepodległości Palestyny przestaje być kartą przetargową. Król Maroka Mohammed VI ledwie rok temu zapewniał o „stałym zaangażowaniu” w obronę Jerozolimy i Palestyny, obiecywał „zachowanie praw narodu palestyńskiego wszelkimi politycznymi, dyplomatycznymi środkami prawnymi i środkami mobilizacji w terenie”. Podkreślał, że celem społeczności międzynarodowej jest „położenie kresu izraelskiej okupacji”. Niewiele z tych deklaracji pozostało.

Palestyńczycy są rozgoryczeni i bezsilni. Głosy niezadowolenia płyną z Ramallah i Gazy. Rzecznik Hamasu Hazem Qassem porozumienie z Marokiem nazwał „grzechem, który nie służy narodowi palestyńskiemu”. Znajomi Palestyńczycy nie kryją gniewu, ale i rezygnacji.

Niektórzy widzą tu paradoksalnie pewną nadzieję. Jeśli kolejne układy i konsekwentna polityka Izraela wobec Zachodniego Brzegu zakończą się rozpadem idei dwóch państw, pozostanie alternatywa: jedno państwo, w którym żyją obok siebie Żydzi i Palestyńczycy (tych ostatnich jest już ponoć ciut więcej). Byłby to koniec syjonistycznej idei państwa żydowskiego w jego historycznych granicach. – Nie jestem pewien, czy to, co wyłoni się z tego dealu, naprawdę Żydów ucieszy – słyszę w Ramallah.