Izrael. Czy to już trzecia intifada?

Nie, w Izraelu nie ma nowej fali zamachów terrorystycznych. Ale wiele osób pyta: czy wyjście na ulicę jest jeszcze bezpieczne?

Trochę prowokuję tym tytułem, ale nie do końca. Gdy w 2000 r. wybuchła druga intifada, w kraju doszło do serii ataków. Palestyńscy zamachowcy podkładali bomby lub wysadzali się w restauracjach, kinach, klubach, autobusach. Nikt nie mógł być pewien, czy nie stanie się przypadkową ofiarą terroru. U pamiętających tamte czasy budzą się teraz skojarzenia i podobne lęki.

Sytuacje nie są może porównywalne, ale o „wojnie z niewidzialnym wrogiem” na początku pandemii mówił sam premier Netanjahu, a koronawirus stał się też kwestią bezpieczeństwa narodowego. Więc nawet jeśli strach z czasów intifady nie jest dokładnie taki sam, to przynajmniej część Izraelczyków stawia sobie podobne pytania co wtedy.

Izrael jest pierwszym krajem na świecie, który ogłosił, że wchodzi w tzw. drugi lockdown (obowiązuje od zeszłego piątku). Przez dwa dni z rzędu notowano tu aż 7 tys. przypadków infekcji (przy ponad 60 tys. wykonanych testów!). Gabinet Netanjahu właśnie zaostrzył zasady narodowej kwarantanny, a sprawa ma głębsze dno. Premier twierdzi, że bez rygorów sanitarnych Izrael „znajdzie się na skraju przepaści”. To oczywiste, że rząd boi się scenariusza włoskiego czy nowojorskiego i niewydolnej służby zdrowia. W Izraelu w ciężkim stanie jest teraz ok. 700 osób, ponoć problem wystąpi, jeśli będzie ich ponad 800. Z jednej strony decyzje władz są więc zrozumiałe, z drugiej – Izraelczycy czują się przez rząd oszukani i zawiedzeni.

Kiedy w maju Izraelowi jako jednemu z pierwszych krajów udało się stłumić koronawirusa, a liczba nowych infekcji spadła do 20 na dobę, ludzi rozpierała duma. Netanjahu stał się nieomal światowym konsultantem numer 1, tłumaczył, jak to się robi, jakiż jest wspaniały. Obywatele czuli, że problem jest rozwiązany. Restrykcje wycofano prawie z dnia na dzień, a rząd liczył na to, że ludzie wyjdą z domów i rozhuśtają gospodarkę. Dzieci wróciły do szkół, a dorośli przez całe lato bawili się na imprezach i weselach. Jakby wirus cudownie rozpłynął się w powietrzu. Jak się okazuje: nie rozpłynął się.

Z nową falą zachorowań nadeszła fala frustracji. Świeccy obywatele są źli, bo najbardziej ortodoksyjna i religijna część społeczeństwa była na bakier z regułami, co władze biernie aprobowały. Wolały nie konfrontować się z charedim, gdy ci np. tłumnie stawiali się na pogrzebie ważnej osobistości. Tradycyjna nieufność obu środowisk w pandemii tylko się więc pogłębiła. A doszedł nowy kontekst, były pogłoski, że rząd zamknie synagogi na czas święta Jom Kippur w najbliższy poniedziałek. Wśród ortodoksów dało się słyszeć, że się nie podporządkują, niektórzy mówili wręcz o nowej „wojnie Jom Kippur”.

Z drugiej strony protestujący przed jerozolimską rezydencją Netanjahu i w innych miejscach dostali sygnał, że rząd być może zakaże demonstracji. Na razie żadne badania nie dowiodły, żeby podczas strajków wirus atakował szczególnie.

Nagle właśnie synagogi i protesty stały się najważniejszym newsem, co pewnie było na rękę premierowi, bo odwróciło uwagę od innych ważnych spraw: gospodarki (w ostatnim tygodniu w urzędach pracy zarejestrowało się ponad 120 tys. bezrobotnych), problemów Netanjahu z wymiarem sprawiedliwości czy kryzysu politycznego w obozie rządzącym. Słychać głosy, że faktycznym celem ogólnokrajowej kwarantanny ma być powstrzymanie demonstrujących przeciwko Netanjahu.

Rozwiązania przyjęte przez rząd idą właśnie w tym kierunku. Przyjęto niby-kompromisowe rozwiązanie, ale niesatysfakcjonujące zarówno dla protestujących, jak i dla osób religijnych. Na czas Jom Kippur synagogi pozostaną otwarte, ale dla maks. dziesięciu osób jednocześnie. Demonstracje mogą się odbywać nie dalej niż kilometr od miejsca zamieszkania i może w nich uczestniczyć 20 osób. Przepis zapewne skutecznie rozwiąże problem protestów przy ul. Balfour w Jerozolimie, czyli oficjalną rezydencją Netanjahu. Rząd zdecydował też o zamknięciu zakładów pracy, bazarów, odwołaniu rozgrywek sportowych (poza międzynarodowymi), a po święcie Jom Kippur – także synagog.