Palestyńczycy coraz bardziej przypierani do muru

Pod koniec czerwca w Bahrajnie ma się odbyć zapowiedziana kilka dni temu przez USA konferencja o przyszłości Palestyny. I znowu bez Palestyny.

Zawrzało, kiedy Biały Dom ogłosił, że podczas konferencji ogłosi pierwszą część planu pokojowego przygotowywanego pod okiem Jareda Kushnera. Plan ma uwzględniać potencjalne korzyści gospodarcze dla Palestyny w przypadku rozwiązania konfliktu. Wprawdzie nie będzie mowy o kwestiach kluczowych z punktu widzenia Palestyńczyków, o które rozbijały się dotychczasowe wysiłki rozmów pokojowych, czyli o granicach, statusie Jerozolimy, powrocie uchodźców czy bezpieczeństwie.

Rząd w Ramallah już nazajutrz oświadczył, że żadnych konsultacji z nim nie przeprowadzono. Podkreślił, że plan pokojowy, w którym nie ma mowy o państwie dla Palestyńczyków, i tak się nie powiedzie. To stanowisko znane od dawna – Abu Mazen wielokrotnie mówił, że nie podpisze porozumienia bez gwarancji utworzenia suwerennego państwa ze stolicą w Jerozolimie oraz zakończenia okupacji Zachodniego Brzegu. Takie warunki brzegowe.

Wygląda jednak na to (choć szczegółów tzw. planu stulecia jeszcze nie ujawniono), że Biały Dom nie planuje wyjść naprzeciw tym oczekiwaniom. Ameryka ery Trumpa jest raczej w stanie zimnej wojny z Ramallah. Po decyzji o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela i zamrożeniu amerykańskiego finansowania dla UNRWA Waszyngton stał się dla Palestyńczyków niewiarygodnym mediatorem. Dość dobitnie wyłożył to w „New York Timesie” Saeb Erekat, szef palestyńskich negocjatorów.

„Nie będzie ekonomicznego dobrobytu w Palestynie, jeśli nie zakończy się okupacja” – pisze Erekat. „To, o co stara się administracja Trumpa, nie jest porozumieniem pokojowym, ale palestyńską deklaracją kapitulacji” – dodaje. Twierdzi, że stronniczy mediator walczy tylko o ustępstwa. „Ustępstwa”, jakich administracja Trumpa zażąda od Izraela, są tymczasem marginalne. Przede wszystkim nikt nie zażąda, by zaprzestał kontrolować palestyńskie tereny.

Erekat odrzuca pomysł pobudzenia palestyńskiej gospodarki. Jego zdaniem wzrost gospodarczy nie może być „zamiennikiem dla prawa do życia w godności, wolnym od wojskowej okupacji, opresji w naszej ojczyźnie”. Erekat powołuje się na raporty ONZ i Banku Światowego. Wynika z nich, że to Izrael kontroluje zasoby naturalne na Zachodnim Brzegu, jego granice, utrzymuje blokadę Gazy, izoluje Wschodnią Jerozolimę. Do pewnego stopnia jest to prawda. Są to okoliczności zewnętrzne, na które Palestyńczycy nie mają większego wpływu. Ale są i takie, na które mają wpływ. Miliony przeciekają im przez palce, wielu ludziom nie wystarcza do pierwszego.

Są zresztą badania na ten temat. Pokazują, że za najważniejszy problem mieszkańcy uważają kryzys ekonomiczny, tuż potem wymieniają korupcję. Przed okupacją, która zajęła trzecie miejsce. W Palestynie nie odbywają się wybory, mało jest posad w biznesie, o posadach publicznych decydują układy, a nie kompetencje, ulgowo traktuje się niektórych ludzi przy zakupie samochodów (oficjeli, osoby, które przesiedziały więcej niż 20 lat w izraelskich więzieniach), co uszczupla wpływy do budżetu, do tego rozdęte do granic wynagrodzenia dla wysokich oficerów służb, wypłaty, a nawet podwyżki dla pracowników nieistniejących już linii lotniczych – to nie są przejawy myślenia prorozwojowego.

Administracja Trumpa nie chce ponoć proponować rozwiązania opartego na idei dwóch państw, ale – zauważa Saeb Erekat – nie chce mówić też o alternatywie, czyli jednym demokratycznym państwie dla wszystkich obywateli. „Zatem to, o czym chce mówić, to konsolidacja »rzeczywistości jednego państwa«: jedno państwo Izrael, kontrolujące wszystko, narzucające dwa różne systemy, jeden dla izraelskich Żydów, drugi dla Palestyńczyków. To się nazywa apartheid” – zaznacza Erekat. Czy taki jest cel administracji Trumpa? – pyta. I sam sobie odpowiada: skoro prezydent zdjął Jerozolimę ze stołu negocjacyjnego, uznając ją za stolicę Izraela, to samo próbuje zrobić z uchodźcami, blokując fundusze dla nich przeznaczone, zamykając misję PLO w Waszyngtonie i amerykański konsulat w Jerozolimie, utworzony w 1857 r.

Nie wyłania się z tego żadne pozytywne przesłanie. Widać, że po stronie palestyńskiej nie ma zaufania do Amerykanów, a bez tego trudno mieć nadzieję na przełom na Bliskim Wschodzie. Wychodzi na to, że żadna konferencja – czy to w Warszawie, czy to w Bahrajnie – nas do niego nie przybliży.