Benjaminów dwóch. Który będzie rządził Izraelem?

Izrael głosuje. Stawką tych wyborów jest polityczna przyszłość Beniamina Netanjahu i całego kraju.

„Zmiana rządu jest historyczną potrzebą. Bibi prowadził wielką kampanię »oj, gewalt«, by utrzymać się u władzy mimo stawianych mu zarzutów” – mówił chwilę przed wyborami Benjamin (Benny) Ganc, największy rywal Netanjahu. Owo „oj, gewalt” to pochodzące z języka jidysz określenie, w wolnym tłumaczeniu oznaczające tyle co „gwałtu, rety”.

Ganc ma rację: Netanjahu jest mistrzem tej strategii. Ćwiczył to już przy okazji poprzednich kampanii (słynne hordy Arabów głosujących niby na partie arabskie), a teraz wywołuje wrażenie, że jeśli Likud nie wygra, Izrael znajdzie się w niebezpieczeństwie, czyli w rękach lewicy, zła wcielonego.

Problem w tym, że „lewica” jest pustym epitetem, który w przypadku koalicji Niebiesko-Białej nijak ma się do rzeczywistości. Dawna, tradycyjna lewica dziś jest w zaniku. W istocie blok pod przywództwem Ganca i Lapida można co najwyżej nazwać centrowym.

Ale dziś tak naprawdę nie chodzi o szyldy, a nawet nie o programy, lecz o to, czy Izraelczycy są przymkną oko na ciągnące się za Netanjahu sprawy korupcyjne i zagłosują za tym, co kładzie im na stole. Zapewnia więc: świetne relacje z Białym Domem (w tym prezenty słane przez jego lokatora: od uznania Jerozolimy za stolicę Izraela po wycofanie się z umowy z Iranem aż do uznania suwerenności Izraela nad Wzgórzami Golan), rosnące grono przyjaciół na Bliskim Wschodzie, bezpieczeństwo, względne prosperity, wizerunek silnego kraju na arenie międzynarodowej i budowę żydowskiego państwa Izrael (słynna ustawa narodowa).

To naprawdę niemało. Do tego cały worek obietnic z kampanii – z propozycjami dla społeczności LGBT, anektowaniem osiedli na Zachodnim Brzegu, przeniesieniem beduińskiej wioski Khan Al-Ahmar. Dla każdego coś miłego.

Z drugiej strony stają Niebiesko-Biali, sojusz partii pragnących zachować status quo, nie tak skrajnie nacjonalistycznych jak Likud i jego koalicjanci, nieprowadzących nieustannej wojny z mediami, sędziami czy wszystkimi, którym łatwo przypiąć łatę lewicy czy zdrajcy.

Jeśli brać pod uwagę ostatnie sondaże, Gancowi może udać się zdobyć więcej mandatów niż Likudowi, ale zgodnie z arytmetyką i logiką polityczną to Netanjahu będzie miał większą zdolność koalicyjną, bo zbiera poparcie partii religijnych, Unii Partii Prawicowych, Nowej Prawicy.

Jeśli więc nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, to Netanjahu po raz piąty zostanie premierem. Do ostatniej chwili nie wiadomo, jak rozłoży się poparcie dla mniejszych partii, które mogą liczyć w porywach na kilka mandatów: dwóch bloków arabskich, lewicowego Merecu, Geszeru czy będącej dziś na ustach wszystkich partii Zehut Mosze Feiglina, skrajnie nacjonalistycznej z jednej strony i wolnościowej z drugiej, partii, która obiecuje zalegalizowanie marihuany, ale która chce jak najszybciej zbudować Trzecią Świątynię, przejmując kontrolę nad Wzgórzem Świątynnym (w pierwszej kolejności zbuduje synagogę), anektując Zachodni Brzeg i wypędzając Palestyńczyków jak najdalej się da. Co ciekawe, Zehut widzi się w sojuszu zarówno z jednym, jak i drugim Benjaminem.

Dla Netanjahu te wybory są być albo nie być. Pojawiły się opinie, że jego zwycięstwo na długo zabetonuje izraelską scenę polityczną, na której w ostatnich latach pojawiło się niewielu graczy, którzy byliby w stanie realnie zagrozić jego władzy. Aż do teraz.

Jeśli kiedykolwiek Netanjahu był bliski utraty korony, to właśnie teraz, kiedy drugi Benjamin, o 10 lat młodszy i starszy rangą były wojskowy, w dość szybkim czasie przekonał wielu Izraelczyków, że jednak mają alternatywę. Ale czy na nią zagłosują? A więc Izraelu: Benjamin czy Benjamin?