Tunezja: jechać, nie jechać?

Po piątkowym zamachu, w którym zginęło 38 osób, w większości zagranicznych turystów, znajomi pytają mnie, czy mogą pojechać do Tunezji. Głównie z obawy o kwestie bezpieczeństwa: czy znów na plaży nie pojawi się facet z kałachem i nie zacznie strzelać do plażowiczów? Nie wiem, czy taki facet znów się pojawi, wiem jednak, że do Tunezji teraz jeździć nie wypada.

W mojej ocenie udać się do tego kraju teraz to jak wyjechać na wakacje do domu na wsi, w którym właśnie zamordowano członka rodziny. Domownicy pogrążeni są w żałobie, a my pojawiamy się na progu z hasłem: „Witajcie, wiemy, że jest wam smutno, ale my zamierzamy się dobrze bawić. Nie martwcie się, damy wam też zarobić!”.

Nie wyobrażam sobie, jak można sączyć drinki z palemką i pluskać się w morzu, kiedy zaledwie kilka dni temu, może kilka kilometrów dalej, doszło do masakry.

W telewizji mówią co chwila, że jeśli nie turyści, to Tunezja sobie nie poradzi. No bo co będzie, jeśli przestaną tu przyjeżdżać?

Przed rewolucją jaśminową wpływy z turystyki stanowiły ok. 20 proc. PKB Tunezji, ostatnio ok. 5-7 proc. Teraz, po zamachach, będzie pewnie jeszcze mniej, wiele z 400 tys. osób zatrudnionych w tej branży straci pracę, to naturalna kolej rzeczy. Jeśli przed jaśminową rewolucją mieli do obsłużenia milion zagranicznych turystów, ostatnio tylko pół miliona, a po zamachach na pewno drastycznie mniej, to oczywiste jest, że będą musieli znaleźć sobie inne zajęcie. I oby znaleźli.

Nie zamierzam rozmyślać, czy w imię solidarności należy do Tunezji jeździć. To zostawiam sumieniu każdego, kto planuje takie wyjazdy.

Dla mnie problem jest szerszy i gotowość do pomocy nie jutro czy pojutrze, ale natychmiast powinien zgłosić Zachód. Jeśli nie chcemy oglądać kolejnego kraju jak Syria, która rozpada się na naszych oczach, a my bezradnie opłakujemy ofiary i bezpowrotnie utracone zabytki.

Nie należy pozwolić wpaść Tunezji w łapska Państwa Islamskiego. A ma duże niestety na to szanse, skoro spora grupa Tunezyjczyków walczy w jego szeregach w Syrii czy Iraku (według oficjalnych szacunków ok. 3 tys., ale może ich być znacznie więcej), a jakaś grupa sympatyków mieszka w samej Tunezji (tak jak zamachowiec z plaży).

Nie potrafię przedstawić szczegółowego planu, ale jestem pewna, że powstaną programy, które pozwolą na rozwój innych sektorów tunezyjskiej gospodarki (np. przemysłu mechanicznego, który już dziś jest silnie powiązany z europejskim rynkiem samochodowym, ale można pomóc Tunezyjczykom kształcić inżynierów, rozwijać efektywniejsze linie itp., czy sektor rolnictwa, gdzie pracuje co czwarty Tunezyjczyk).

Programów nastawionych na rozwój edukacji czy konkretnych dziedzin można wymyślić nieskończenie dużo. Wiem, że zaraz pojawi się pytanie, ile to będzie kosztować i kto za to zapłaci. Odwrócę to pytanie: czy stać nas na upadek kolejnego państwa w Afryce Północnej i zamienienie jego obywateli w potencjalnych uchodźców?