Ciuciubabka

Sytuacja wokół Syrii się zagęszcza: Stany Zjednoczone i Izrael twierdzą, że w Syrii użyto broni chemicznej. Prezydent Obama mówi wręcz o „scenariuszach działania” przygotowanych przez Departament Obrony, w razie, gdyby zagrożone było bezpieczeństwo któregoś z sojuszników USA. Na reakcję Hezbollahu nie trzeba było długo czekać: Syria ma prawdziwych przyjaciół, którzy nie pozwolą, by wpadła w ręce USA, Izraela czy radykalnych sunnitów. Na razie to retoryka i sprawdzanie listy obecności.

O użytej w Syrii broni chemicznej mówi się od dawna. Pewnych informacji brak – bo nawet Stany Zjednoczone nie twierdzą, że wiedzą ani tego kto, kiedy ani jak jej użyto. A zanim się tego nie dowiedzą, nie podejmą żadnych działań. Zresztą nawet nie wiadomo, o jakie działania miałoby chodzić. Obama jak ognia wystrzegał się do tej pory złożenia deklaracji o gotowości USA do interwencji w Syrii, nawet teraz nie używa tego określenia (Amerykanie są też temu przeciwni). Mówi za to (nauczony pewnie doświadczeniami prezydenta Busha, który uderzył w Iraku mimo, że nie miał dowodów na posiadanie przez Husajna broni masowego rażenia, choć przekonywał, że je posiada), że nie zamierza rzucać oskarżeń bez dowodów, bo bez nich nie przekona społeczności międzynarodowej. Tylko jak znaleźć te dowody? Reżim Asada nie zgadza się na przeprowadzenie kontroli w Syrii, bo – jak twierdzi – nie ufa zachodnim kontrolerom. Zgodziłby się ewentualnie na tych z Rosji, co z kolei nie jest do przyjęcia przez USA. Wygląda to niekończącą się zabawę w ciuciubabkę.

Zastanawiam się, dlaczego tylko użycie broni chemicznej jest – w oczach Amerykanów – przekroczeniem czerwonej linii. A zabicie już ponad 70 tys. ludzi mieści się wciąż w dopuszczalnych granicach? A dewastacja przez wszystkie strony konfliktu tego kraju też przed linią? A alarmujące sygnały, że jedna trzecia Syryjczyków potrzebuje pomocy, ponad milion uciekło, a ci którzy zostali żyją w stanie „katastrofy humanitarnej”? Tym też nie przekraczamy czerwonej linii.

Zdaję sobie sprawę z tego, że wielkim zmartwieniem Obamy jest przede wszystkim to, kto mógłby przejąć władzę po Asadzie – w razie upadku jego rządów. To oczywiste, że nie chce, by wzięły ją ugrupowania, które niedawno złożyły hołd lenny Al Kaidzie i według doniesień mają się w Syrii całkiem nieźle. Dlatego w pewnym sensie rozumiem tę ostrożność, choć złości mnie to, że od ponad dwóch lat świat bezradnie i bez większego planu patrzy na to, co dzieje się w Syrii, odliczając kolejne ofiary.

Amerykańskie media twierdzą, że Obama w ciągu kilku tygodni podejmie oficjalną decyzję o dozbrojeniu syryjskiej opozycji. Może w tym jest jakiś plan, by wygrali „nasi”, by Syryjczycy własnymi rękami pokonali Asada. Problem w tym, że dziś stron konfliktu jest więcej niż dwie. Jeśli nawet „nasi” spod znaku George’a Sabry wygrają z Asadem, „tamci” spod znaku Frontu Al Nusra raczej nie złożą broni. To wszystko nie wygląda na wojnę, którą szybko można wygrać.

Scenariusz z interwencją międzynarodową wciąż wydaje się mało realny (w tej opcji może dojść do wojny w całym regionie, gdy przyłączą się do niej Iran i Hezbollah i pewnie siłą rzeczy Izrael). Ale jeśli nie to, to co? Dyplomacja się nie sprawdziła, embargo też nic nie daje, dozbrajanie opozycji może skończyć się tak jak w Libii, gdzie po obaleniu dyktatora na ulicach wciąż jest sporo broni, a na kolejny Irak czy Afganistan Amerykanie ani Zachód nie są gotowi. Dobrych pomysłów na razie brak.