Czy Bibi odda koronę?

Kampania wyborcza w Izraelu nabiera tempa.

Do licznych kłopotów premiera Beniamina Netanjahu z aferami, które mogą się zamienić w zarzuty prokuratorskie, dołączył kolejny: Benny Ganc. W odróżnieniu od Bibiego ma wiele atutów: jest od niego sporo młodszy (w tym roku skończy 60 lat), za nim kariera wojskowa (był żołnierzem, szefem sztabu izraelskiej armii), jest świeży na scenie politycznej (ambicje ujawnił kilka miesięcy temu), prezentuje się jako skromny i uczciwy człowiek (pochodzi z mochszawu Kfar Achim, jego rodzice ocaleli z Holokaustu, ma żonę i czworo dzieci) i proponuje to, na czym Izraelczykom bardzo zależy: „silny Izrael”.

Ganc bardzo dobrze wypadł na wczorajszym wiecu w Tel Awiwie. Po pierwsze powiedział, że kocha Izrael ponad wszystko. Po drugie – że martwi się o kraj, rozrywany walką lewicy z prawicą, religijnych z niereligijnymi, Żydów z nie-Żydami. Po trzecie – że trzeba „nowego przywództwa”, które zjednoczy społeczeństwo. To „nowe” będzie zachowywać się inaczej, nie będzie rodem z francuskiego dworu (mocne uderzenie w Netanjahu), dostrzeże za to rodziny, przygniecione wysokimi kosztami życia, czy młodych, których nie stać na kupno mieszkania. Ganc uważa, że żaden izraelski przywódca nie powinien obwoływać się królem. „Państwo to nie ja. Państwo to wy, my wszyscy”. Po czwarte – chce stworzyć silny rząd, który zadba o bezpieczeństwo i będzie niwelował niepokoje, zamiast je podsycać, by zapewnić sobie przetrwanie (kolejny cios w premiera). Krótko mówiąc: koniec z monarchią.

Ganc zaprezentował się jako silny przywódca na niepewne czasy. „Tylko silni przetrwają” – rzucił. Ostrzegał wrogów Izraela: Rouhaniego, Suleimaniego i Nasrallah. „Nie testujcie mnie” – mówił. Zapowiedział zdecydowane działania wobec przywódców w Gazie. Nie zgadza się na operacje wojskowe, przypominające reality show. Przypomniał przywódców Izraela, którzy dokonali prawdziwych zmian: Menachema Begina, który podpisał porozumienie z Egiptem, czy Icchaka Rabina, który zrobił to samo z Jordanią.

Jeśli pokój nie będzie teraz możliwy, wykreujemy nową rzeczywistość – obiecuje Ganc. Izrael pozostanie silnym, demokratycznym krajem. Kandydat swoją wizję adresuje szeroko: i do prawicowego elektoratu osadników, i do lewicy. Z jednej strony zapowiada wzmocnienie osiedli i Wzgórz Golan, obiecuje, że Dolina Jordanu pozostanie „granicą bezpieczeństwa”. Nie pozwoli milionom Palestyńczyków żyjących poza murem zagrażać bezpieczeństwu Izraela, obiecuje budowę zjednoczonej Jerozolimy w roli stolicy narodu żydowskiego i stolicy Państwa Izrael. Z drugiej strony puszcza oko do lewicy i centrystów, zapowiadając zgodę na transport publiczny w szabat, walkę z przemocą wobec kobiet, równe prawa dla wszystkich, w tym osób homoseksualnych. Chce pogłębiać partnerstwo z ultraortodoksami, Arabami i Druzami, doprowadzić do powrotu więźniów do Izraela. Ogłasza „zero tolerancji” dla korupcji. „Państwowe pieniądze należą do wszystkich obywateli, a nie do uprzywilejowanej mniejszości” – mówi. To, że premierem może być osoba z zarzutami, uważa za „niedorzeczne”.

Ganc krytykuje Netanjahu też za styl. Nie boi się nazwać go patriotą (to sygnał dla wyborców, że zamierza być równie silny), dziękuje mu za 10 lat przywództwa i zapowiada: „Zaczniemy właśnie od tego momentu”. Rząd ma rozwiązywać konkretne problemy, a nie być zajęty sobą.

Ma szanse? Ma. Co prawda ostatnie sondaże nie dają jego partii Hosen L’Israel (Siła dla Izraela) idącej w sojuszu z ugrupowaniem Mosze Yaalona (Telem) zwycięstwa. Do pokonania Likudu brakuje sześciu-dziewięciu mandatów, ale w razie sojuszu z Jesz Atid Jaira Lapida oba ugrupowania mogłyby liczyć na 35. Problem w tym, że i Lapid ma apetyt na władzę, przekonując, że tylko on jest alternatywą dla Netanjahu. Ale czy Izraelczycy w to uwierzą? Spotkałam się z Lapidem w Knesecie, wydaje się, że bardzo chce być premierem. Raz już okazja przeszła mu koło nosa. Ale teraz sytuacja jest inna. Na scenie pojawił się nowy, ciekawy kandydat, który może nie tylko odebrać władzę Netanjahu, ale i pozbawić Lapida takich szans. No i ostatni czynnik: Netanjahu. Dowiódł już, że jest strongmanem, walczy do końca i zwykle zwycięsko. Teraz Ganca próbuje dyskredytować, zarzucając mu, że jest „lewicą”.

Poważniejsze są oskarżenia odnoszące się do jego przeszłości wojskowej. W 2000 r., tuż po wybuchu drugiej intifady, przy grobie Józefa na przedmieściach Nablusu grupa Palestyńczyków zaatakowała druzyjskiego funkcjonariusza izraelskiej straży granicznej Medhata Josefa. Krewni żołnierza oskarżyli Ganca, że jako dowódca sił izraelskich na Zachodnim Brzegu nie wydał na czas rozkazu ewakuacji rannego, wskutek czego zmarł. Politycy obozu rządzącego i rodzina zmarłego przypominają dziś tę sprawę. „Ten człowiek nie będzie w stanie rządzić krajem. Ktoś, kto porzuca rannego, nie może stać na czele państwa. Porzuci cały kraj, tak jak porzucił mojego brata” – stwierdził brat Josefa.

Pojedynek zapowiada się arcyciekawie.