Księżniczka za kierownicą, aktywistki w areszcie
Okładka czerwcowego numeru „Vogue Arabia” rozpaliła emocje w zachodnim świecie. Słusznie?
Hayfa bint Abdullah Al Saud to jedna z wielu córek zmarłego przed trzema laty króla Abdullaha. Jej okładka pod wieloma względami jest bardzo wymowna. Kobieta ma wprawdzie narzucony na głowę szal, ale dość niedbale, tak że widzimy nieco jej włosów – rzecz nie do pomyślenia w przypadku dowolnej innej Saudyjki. Co więcej, ma buty na wysokim obcasie i pełny makijaż, co również nie jest mile widziane. Kobieta siedzi za kierownicą kabrioletu, co z kolei miałoby symbolizować wiatr dobrych zmian w kraju, w którym od 24 czerwca kobietom oficjalnie zezwoli się prowadzić samochód.
Na innym zdjęciu wystylizowana w ciemną spódnicę Oscara de la Renty, kapelusz Elisabetty Franchi i abaję Hekayat Abaya siedzi na piaskach pustyni i patrzy w dal. Można dostrzec jej zgrabną sylwetkę – niecodzienny widok.
Wszystko pięknie. I włosy, i samochód, i pustynia, i makijaż, i spódnica, nawet buty na obcasie nie wywołałyby większego odzewu, gdyby nie to, że w magazynie pominięto ostatnią głośną sprawę aresztu 11 Saudyjek działających na rzecz praw kobiet, w tym zniesienia zakazu prowadzenia samochodu. Zdjęcie potraktowano jako dowód hipokryzji i swoistej schizofrenii. Z jednej strony promuje się światłe reformy księcia, z drugiej – milczy na temat kar dla tych, którzy od lat walczą o prawa. „Najpierw księżniczka powinna doprowadzić do uwolnienia przebywających w aresztach kobiet, a potem dać się fotogragować” – pisze ktoś w mediach społecznościowych. Ktoś inny krytykuje decyzję redaktorów o publikacji. Trudno tej krytyce odmówić słuszności.
Kim jest księżniczka Hayfa? Z „Vogue’a” dowiadujemy się, że matką trojga dzieci, malarką po studiach w USA. „Ludzie uważają, że księżniczki są zepsute i mieszkają w wieży z kości słoniowej. Nie zapominajmy, że jestem beduinką” – mówi przekornie. A nad wieczornym posiłkiem (sashimi) rzuca uwagi o zmianach w saudyjskim społeczeństwie: „W naszym kraju są konserwatyści, którzy obawiają się zmian. Ja osobiście popieram te zmiany z wielkim entuzjazmem”. Zapewne tak jest, ale złe wrażenie pozostało.
Mnie to przypomina nieco inną historię. Asma Asad, żona prezydenta Syrii, w 2011 r. była przedstawiana jako „Róża na pustyni” na łamach tego samego magazynu („Vogue Arabia” nie było wtedy jeszcze na rynku). Numer rozpływający się nad Pierwszą Damą Syrii ukazał się w lutym, chwilę przed wybuchem rewolucji, która z czasem przerodziła się w koszmarną wojnę wszystkich ze wszystkimi. Pod adresem „Vogue’a” posypały się gromy za brak wyczucia, wrażliwości i zignorowanie faktu, że opisuje żonę nie jednego z europejskich przywódców, ale dyktatora, zachęcając jednocześnie do odwiedzin Syrii i pomijając przypadki łamania praw człowieka w tym kraju. Z czasem wyszły na jaw informacje, że syryjski rząd płacił amerykańskiej firmie lobbingowej co miesiąc 5 tys. dol. za zaaranżowanie artykułu.
W przypadku saudyjskiej księżniczki o podobnym kontekście nie ma mowy, ale mam wrażenie, że obie panie zbyt pochopnie przebrano w szaty ikon feminizmu w sytuacji, gdy tak naprawdę o wiele bardziej zasłużyły na nie kobiety, które za swoją działalność ponoszą najcięższe konsekwencje – takie jak Loujain al-Hathloul, która za próbę umieszczenia w internecie filmiku wideo, na którym prowadzi samochód, spędziła 70 dni w areszcie (zresztą są już memy z jej zdjęciem wklejonym w miejsce księżniczki).
W całej tej historii jest jeden pozytyw. Przy okazji głośno upomniano się o los kilku wciąż przebywających w areszcie kobiet. Ten głos powinien dotrzeć tam, gdzie trzeba. Jeśli książę Salman rzeczywiście chce być reformatorem, za jakiego się podaje, nie tylko powinien nakazać uwolnienie tych kobiet, ale również dopilnować, by wszyscy walczący o prawa człowieka nie byli z tego powodu prześladowani. Na tytuł reformatora trzeba sobie zasłużyć.
Komentarze
Prosze nie szkalować Arabii Saudyjskiej – tego wiernego sojusznika USA na Bliskim Wschodzie.
Zarzuty oczywiście słuszne, ale wątpię, czy trafią do redakcji pisma, którego modelowa czytelniczka chyba przypomina główną bohaterkę „Seksu w wielkim mieście”: niby inteligentna kobieta, wyzwolona, pracująca, a jednak debilka – jej perspektywa kończy się na nosku szpilek, a w głowie wyłącznie facet (a przynajmniej jego konkretna część). Carrie to super „obywatelka” dla każdej władzy – nie zada żadnych pytań, o ile dostanie szmatkę z odpowiednią metką. Jej można sprzedać taką „ikonę” feminizmu, chyba nawet wyłącznie taką – w markowych ciuchach i drogim aucie!
Przejrzałam któryś z numerów polskiej edycji – zdjęcia (piękne) i reklamy, w zasadzie zero tekstu, zero treści; ładna wydmuszka i nic więcej.