Dzień oporu w Izraelu

Od rana w Izraelu znów trwają gwałtowne protesty. Czy Netanjahu w końcu się ugnie?

Drogi i autostrady znów są zablokowane, ludzie wyszli na ulice. Największe protesty jak zwykle odbywają się w Tel Awiwie, przed kwaterą główną armii, ale i siedzibą największych związków zawodowych. Ludzie wiedzą, co robią; w marcu to związki sparaliżowały kraj i wymusiły odłożenie reform sądowych na półkę. W strajkach uczestniczy sporo rezerwistów i weteranów, to znaczący głos. W niedzielę ok. 4 tys. z nich zagroziło, że nie stawi się do służby. Z kolei wczoraj 800 byłych oficerów służb specjalnych w liście do Netanjahu i ministra obrony Joawa Galanta apelowało o wycofanie się z reformy, bo ich zdaniem zagraża bezpieczeństwu kraju. Jak tłumaczą, zniesienie niezależności sądów wywoła problemy na arenie międzynarodowej. Jednym z argumentów przeciwko ściganiu wojskowych przez międzynarodowe trybunały jest to, że izraelskie sądy są niezależne i gwarantują transparentne procesy. Kiedy sądy tę niezależność utracą, bezpiecznik zniknie.

W Tel Awiwie, Jerozolimie, Hajfie i Rechowot przed sądami rabinicznymi protestowały z kolei kobiety w czerwonych koszulkach. To też stały element demonstracji, ale zmienił się kontekst – kilka dni temu minister ds. religijnych oddał tym sądom prawo wydawania decyzji alimentacyjnych, co podważa decyzję Sądu Najwyższego z 2019 r. Wiadomo, że sądy rabiniczne faworyzują mężczyzn.

Na jutro dwugodzinny strajk ostrzegawczy zapowiedzieli lekarze, grupa największych przedsiębiorców planuje postawić w Jerozolimie specjalny namiot. Zdominowany przez skrajną prawicę Kneset chce jeszcze przed wakacyjną przerwą przepchnąć ustawę znoszącą tzw. zasadę racjonalności, czyli prawo badania przez SN decyzji rządu i poszczególnych ministrów pod tym kątem. Dziś pojawiły się przecieki, że Netanjahu rozważa złagodzenie przepisów tak, by sąd mógł oceniać decyzje ministrów, ale już nie te podejmowane przez cały rząd.

To wszystko dzieje się w czasie, gdy oficjalną wizytę w USA składa prezydent Izaak Herzog – będzie musiał dwoić się i troić, by utrzymać dobre relacje z Ameryką. Co prawda nie jest z obozu Netanjahu, ale administracja Bidena wielokrotnie dała do zrozumienia, że nie akceptuje kierunku, w którym zmierza Izrael. A Herzog reprezentuje całe państwo i jego interesy. Ma więc niełatwe zadanie. W kraju nie udało mu się doprowadzić do kompromisu. Zadania nie ułatwiają mu też koledzy z rządu Netanjahu. Dziś Itamar Ben Gvir zasugerował, żeby obciąć pomoc na rozwój arabskich miejscowości. A m.in. na ten temat Biden rozmawiał przez telefon z Netanjahu (gdy zapraszał go do Waszyngtonu). Biden też jest nie w najlepszym położeniu – wybory za pasem, a lewica w jego partii jest coraz bardziej krytyczna wobec Izraela. Musi to brać pod uwagę.

Netanjahu jest z kolei zakładnikiem najbardziej radykalnych ministrów w swoim rządzie: wspomnianego Ben Gvira i ministra finansów Becalela Smotricza, odpowiedzialnego również za administrację na Zachodnim Brzegu i osiedla. Zerwanie koalicji groziłoby Netanjahu utratą władzy, tak przynajmniej mówią sondaże. Wynika z nich, że i partia Smotricza, i Gvira straciłyby sporo mandatów, nie udałoby się odtworzyć większości. To też zapewne karta przetargowa premiera w rozmowach z koalicjantami. W końcu mają do stracenia nie mniej niż on sam.