Prawa człowieka za ropę?

Wychodzi na to, że zachodni świat będzie musiał przymknąć oko na standardy w dziedzinie praw człowieka w Arabii Saudyjskiej, bo dziś dramatycznie potrzebuje tego, czego królestwo ma pod dostatkiem: ropy naftowej.

Rosja uderzyła daleko poza Chersoń, Kijów czy Charków. Dziś eksperci przewidują (słusznie), że wojna przebuduje system bezpieczeństwa i wpłynie na regiony, które w teorii nie są częścią konfliktu. Zachód desperacko szuka surowców – Ameryka odcięła rosyjskie dostawy, Europa dyskutuje o takim posunięciu w perspektywie najbliższych miesięcy i lat. Oczywiście od przywódców oczekujemy, że zapewnią nam bezpieczeństwo w każdym zakresie – począwszy od systemu opieki zdrowotnej, edukacji, przez ochronę granic, nieba, po zapewnienie stabilnego funkcjonowania gospodarki etc. Energia jest kluczowa i musi mieć akceptowalną cenę – w Ameryce zwyżki cen paliw mogą zdecydować o wyniku wyborów połówkowych (odbędą się w tym roku), choć ona akurat od rosyjskich surowców była uzależniona znacznie mniej niż Europa. Przywódcy stają więc dziś w obliczu odwiecznego dylematu: biznes czy marzenie? Tak się składa, że rezerwy surowców mają dziś głównie dyktatury, gdzie prawa człowieka uważa się najwyżej za zachodnią fanaberię.

Klasycznym i jaskrawym przykładem jest Arabia Saudyjska. Zachód ma zgryz. Od czasu bestialskiego zabójstwa Dżamala Chaszodżdżiego w saudyjskim konsulacie w Stambule wokół księcia Mohammeda bin Salmana na salonach zdecydowanie się przerzedziło. Joe Biden jeszcze jako kandydat na prezydenta przekonywał, że to MBS wydał rozkaz zamordowania dziennikarza, odgrażał się, że Ameryka nie sprzeda Arabii więcej broni, że stanie się pariasem. MBS w niedawnym wywiadzie dla „The Atlantic” odciął się, twierdząc, że Ameryka nie ma prawa pouczać go ani wtrącać się w sprawy jego kraju. Książę dostał wiatru w żagle, bo wie, że siedzi na ropie, a Biden nie odważyłby się już tak mocno Saudów krytykować. Co innego amerykańska lewica demokratyczna – słychać głosy, że nie można przechodzić do porządku nad zbrodniami w Jemenie.

Biden długo zwlekał z telefonem do Saudów, w końcu uzgodniono, że zadzwoni nie do księcia, lecz jego ojca króla Salmana Al-Sauda, co stało się 9 lutego. Z komunikatu na stronie Białego Domu można się dowiedzieć, że przywódcy zgodzili się w sprawie konieczności „zapewnienia stabilności globalnych dostaw energii”. W Arabii byli doradcy Bidena, media od wielu tygodni spekulują o wizycie samego prezydenta w Rijadzie – na razie niepotwierdzonej. Bliskowschodnie puzzle nie zawsze do siebie pasują; wciąż przecież w grze jest Iran i negocjowana z nim umowa nuklearna.

Wracając do Arabii Saudyjskiej i praw człowieka… W sobotę państwowa agencja informacyjna poinformowała, że w ciągu ostatnich 24 godzin stracono mężczyzn: siedmiu obywateli Jemenu i Syryjczyka. W całym 2021 r. stracono 67, rok wcześniej 27. Według oficjalnych informacji zgładzono osoby skazane za morderstwo, 37 skazano w sprawie usiłowania zabicia oficerów służb, ataków na posterunki policji i konwoje. Oficjalnie mieli prawo m.in. do obrońcy. Ale można mieć wątpliwości. W przypadku Chaszodżdżiego proces utajniono.

Niech nie zmylą nas też niby-dobre wieści – kilka dni temu z więzienia zwolniono słynnego blogera Raifa Badawiego. Tyle że nie na mocy amnestii czy ułaskawienia, lecz dlatego, że odsiedział pełny wyrok: dziesięć lat. Za obrazę islamu. I znowu: z dodatkowej kary 1000 batów wymierzono mu publicznie „tylko” 50, co wywołało oburzenie na Zachodzie.

Wydaje się, że pozycja przetargowa Arabii Saudyjskiej teraz się umocniła. To nie wróży najlepiej prawom człowieka i tym, którzy są ich pozbawiani.