„Coś ty zrobił, Benny Ganc?”
Wygląda na to, że Beniamin Netanjahu ograł rywala. Budując z nim rząd jedności, dostaje to, na czym mu najbardziej zależy: władzę.
Izrael mierzy z trzema potężnymi kryzysami. Po pierwsze, z koronawirusem. W kraju jest ponad 2,6 tys. zakażonych, zmarło osiem osób. Weszły w życie przepisy pozwalające przemieszczać się tylko w celach koniecznych, a rekreacyjnie – do 100 m od domu. W kilku miejscach uruchomiono punkty do testowania, do których przyjeżdża się jak do fast-foodu. W ten sposób Izrael ma przeprowadzać 10 tys. testów dziennie (niektórzy mówią nawet o 40 tys.). Kryzys ma, jak wszędzie, oblicze ekonomiczne, bezrobocie podskoczyło do ponad 20 proc., a to przecież dopiero początek. Media snują pesymistyczne scenariusze: z powodu Covid-19 może tu umrzeć nawet 40 tys. osób.
Po drugie, w tych niecodziennych warunkach formuje się koalicja rządząca. A to łączy się z kryzysem trzecim: demokracji. Sąd Najwyższy nakazał przewodniczącemu Knesetu przegłosowanie wyboru jego następcy do wczoraj. Politycy Likudu naciskali na Yuli Edelsteina, by to zignorował, ale zamiast tego sam podał się do dymisji. Politycy opozycji punktowali zaplecze obecnego premiera, że za nic ma reguły demokratycznego prawa, a Netanjahu zamierza przekształcić kraj w autokrację.
W ostatnich godzinach rozegrał się więc kryzys parlamentarny. Biało-Niebiescy i ich lider mieli budować koalicję, 16 marca prezydent Riwlin usłyszał, że ma ona poparcie większości, i to Gancowi powierzył misję utworzenia rządu. Wydawało się, że dni Netanjahu są policzone, ale ileż to razy już się wydawało?
W czwartek gruchnęła wieść, że Ganc dogadał się z Netanjahu w sprawie rządu jedności i odpuścił mu to, co wydawało się niemożliwe: oskarżony w trzech sprawach korupcyjnych premier ma sprawować urząd do jesieni przyszłego roku, Ganc będzie zaś przewodniczył Knesetowi, a po podpisaniu umowy zostanie ministrem spraw zagranicznych. Do niedawna to Ganc miał być szefem rządu i odsunąć Bibiego. Dostał posadę, na której Netanjahu nie zależy, w dodatku będzie jego podwładnym.
Oczywiście Ganc mógł sobie wykalkulować, że teka premiera w tej chwili mu się nie opłaca: Izraelczycy nie muszą mu wybaczyć sojuszu z partiami arabskimi, a szalejąca pandemia też jest politycznie kosztowna. Problem w tym, że wchodząc do rządu Netanjahu, i tak wiele ryzykuje. Po pierwsze, rozpadła się jego koalicja z Lapidem i Mosze Ja’alonem. To ci dwaj będą jego największymi oponentami. Lapid już zdążył oskarżyć Ganca o kradzież głosów i przekazanie ich Bibiemu. Dlatego Gancowi może być trudno przekonać Izraelczyków, że robi to wszystko, bo sytuacja tego wymaga. Dla wielu pozostanie po prostu zdrajcą, zwłaszcza że odwrócił się od sojuszników w kiepskim stylu: jeszcze w czwartek kandydatem na szefa Knesetu był Meir Cohen z partii Lapida, a nieoczekiwanie Ganc zgłosił swoją kandydaturę, wywołując poruszenie i zaskoczenie w szeregach Niebiesko-Białych.
Tamar Zandberg z partii Merec zapytała wprost: „Coś ty zrobił, Benny Ganc?”. Deputowana jest przekonana, że polityk skończy jako „dywanik pod nogami oszusta”, czyli Bibiego. Jakkolwiek będzie, wszystko wskazuje na to, że Netanjahu zapewnił sobie władzę na kolejne półtora roku, a kto wie, czy nie na dłużej.