100 mln Egipcjan

Zanim Jasmina Rabie z wioski w prowincji al-Minja przyszła na świat, w Egipcie mieszkało oficjalnie 99 999 999 obywateli. Teraz jest ich 100 mln i nie są to wcale dobre wiadomości.

Dlaczego 100 mln obywateli to powód raczej do zmartwień niż radości? Wystarczy spojrzeć na liczby. Co roku na rynku pracy melduje się 700 tys. młodych osób, co trzecia nie znajduje zatrudnienia. O ile w skali populacji bezrobocie jest na poziomie 10 proc., o tyle wśród najmłodszych (15-24 lata) wzrasta już trzykrotnie. Panuje ubóstwo. Co piąty Egipcjanin jest analfabetą, co pod tym względem sytuuje kraj daleko za Strefą Gazy, Arabią Saudyjską, Libią, Syrią, nie wspominając o bogatych państwach Zatoki Perskiej. To samonapędzająca się katastrofa. Bieda i słabe wykształcenie powodują, że rodzi się coraz więcej dzieci, które wpadają w to samo błędne koło: bieda, brak perspektyw, słabe wykształcenie. Według szacunków, jeśli nie uda się zatrzymać tempa wzrostu, za 10 lat populacja może wzrosnąć o kolejne 28 mln.

Prezydent Sisi traktuje ponoć przyrost ludności jak zagrożenie porównywalne z terroryzmem. Ale władze wciąż sobie z tym nie radzą. Hasło „dwoje dzieci wystarczy” nie trafia na podatny grunt, zwłaszcza na wsiach. Mimo że rząd próbuje docierać tam z tanią antykoncepcją, Egipcjanie nadal uważają, że im więcej dzieci, tym lepiej. Władze wsparł nawet cieszący się autorytetem ośrodek Al-Azhar, który ogłosił, że planowanie rodziny nie jest sprzeczne z boskim prawem. Nie poskutkowało. Jak widać, sam autorytet nie wystarczy, potrzebne są pieniądze – na szkolenia dla lekarzy (te dotyczące planowania rodziny przestały być obowiązkowe), kampanie społeczne, tanie środki antykoncepcyjne, edukację. To wszystko na razie kuleje.

Dla poprzedniego reżimu przyrost ludności też był problemem. Hosniemu Mubarakowi udało się, dzięki zaangażowaniu żony, doprowadzić do zmniejszenia wskaźników dzietności prawie o połowę. Ale po wybuchu arabskiej wiosny w Egipcie znów zaczęły rodzić się dzieci.

Kilka lat temu rozmawiałam z Romanym Saadem, reżyserem filmu dokumentalnego o dzieciach pracujących jako kierowcy tuk-tuków w Kairze. Zamiast do szkoły rodzice posyłają je do pracy na ulicy, co w zasadzie odbiera im szansę na lepsze życie.

Świetnie to oddaje pułapkę systemu. Reżyser mówił, że choć dzieci są jego największą ofiarą, to problem tkwi też w słabo wykształconych nauczycielach i marnej edukacji. Niewiele się od tego czasu zmieniło. Po ulicach Kairu wciąż jeżdżą tuk-tuki z dziećmi za kierownicą. Strach pomyśleć, co będzie, kiedy mała Jasmina dorośnie.