Solidarność z Mohammedami, Monami, Marwanami…

29 listopada obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Solidarności z Narodem Palestyńskim. Dla mnie to właśnie o ludzi chodzi.

Niewielka wioska pod Hebronem, Mohammed A. pracuje w lokalnym ratuszu. Do wioski ostatnio można dostać się tylko jedną główną drogą, bo jakiś czas temu izraelskie władze wojskowe na Zachodnim Brzegu zamknęły główny wjazd. Jest problem z wodą, bo do wyżej położonych domów trudno wpompować jej odpowiednią ilość, trzeba zgód, trzeba czekać. W dodatku izraelscy osadnicy ze wzgórz, teraz chcą zburzyć dom, który stoi na trasie przyszłej drogi między ich domami. W lokalnych sklepach wszystko pokryte kurzem, bo droga ledwo utwardzona, cienkim asfaltem polana, pobocze zanosi się pyłem.

Mohammed kocha Jerozolimę. Kiedy po raz pierwszy przyjechał do niej po kilkunastu latach, do oczu napłynęły mu łzy. Nie wiadomo, kiedy następnym razem będzie mógł odwiedzić miasto, ponieważ o pozwolenie może starać się nie częściej niż co miesiąc, w sumie nie więcej niż trzy razy w roku. Te kilka dni za murem są dla niego jak powiew wolności.

Mohammed B. pracuje w hotelu na Zachodnim Brzegu. W dobrym miesiącu wyciąga 3 tysiące szekli, najczęściej dwa. Jego marzeniem jest znaleźć pracę w Jerozolimie, gdzie mógłbym liczyć nawet na 2,5 razy tyle. Na pozwolenie nie może się doczekać.

Marwan A. miał więcej szczęścia. Pochodzi z chrześcijańskiej rodziny z obrzeży Ramallah. Udało mu się załapać w hotelu w Jerozolimie, o którym marzy Mohammed B. Marwan wstaje codziennie o drugiej w nocy, wsiada w zbiorową taksówkę, która zawozi go na punkt kontrolny w Kalandii. Przejście zajmuje czasem kilka godzin. W hotelu nie lubią, gdy się spóźnia. Powinien być na 8 rano. To wykonalne: bo ile może zająć pokonanie 30 km między Ramallah a Jerozolimą? – Jestem szczęściarzem, bo dostałem pozwolenie na pracę. Wprawdzie nie mogę nocować w Jerozolimie, ale da się przywyknąć – mówi. Marwana poznaję, gdy po przejściu punktu kontrolnego od strony Jerozolimy próbujemy złapać jakikolwiek transport do Ramallah.

Mona chce studiować w Londynie albo chociaż zobaczyć Paryż. Wylot z lotniska w Tel Awiwie nie wchodzi w grę, bo najpierw musiałaby dostać pozwolenie na wjazd na teren Izraela. Dlatego jedyna droga wydostania się z Zachodniego Brzegu wiedzie przez most Allenby. Przejście przekracza się pieszo, najdłużej trwa kontrola izraelska. Stamtąd autobusem lub taksówką do Ammanem. – Dlaczego Izrael nie chce zgodzić się, byśmy zbudowali lotnisko? – pyta.

W Palestynie nie ma też tramwajów, pociągu, metra. Marwan, Mohammed A. i B. oraz Mona nauczyli się żyć bez takich udogodnień. Ich codzienne życie to kwestia dostosowania się do tego, co jest. Tak samo jak w beduińskich wioskach, gdzie nie ma drogi, którą można dojechać do głównej szosy, a stamtąd do szkoły. Tamtejsze dzieci też przywykły. Pewnie żadne z Al Hadidiji nigdy nie pójdzie na studia, będą pasterzami, jak ojciec i dziadek. Ale one nie odczuwają tego jako piętna, taka kolej rzeczy.

Ramallah z kolei żyje też nocą. Kluby i bary są pełne roześmianych, roztańczonych ludzi. Ponieważ wszędzie można palić, powietrze jest szare od dymu. Mohammed C. pojechałby do Tel Awiwu, bo lubi nocne życie, a to miasto przecież nie zasypia, ale jak, bez pozwolenia?

Mohammed D. pochodzi z Jerozolimy. Nie potrzebuje więc wprawdzie specjalnego pozwolenia, by przekraczać punkt kontrolny w drodze powrotnej z odwiedzin u rodziny na Zachodnim Brzegu. Ale ma nowy problem: właśnie dostał pracę w rodzinnym biznesie po palestyńskiej stronie. Jeśli tu zostanie, straci prawo pobytu w Jerozolimie. I on też, by odwiedzić rodzinne miasto, będzie musiał poprosić o specjalne pozwolenie.

Pytam dziś Mohammeda C., czy czuje jakąś międzynarodową solidarność z narodem palestyńskim. – To tylko deklaracje, słowa. Nie idą za tym żadne czyny – mówi.