Jak świętować niepodległość?

Twarze w maskach, race, obrzydliwe rasistowskie i ksenofobiczne hasła na banerach. Czy tak powinno wyglądać jedno z najważniejszych, jeśli nie najważniejsze święto państwowe?

W czasach gdy kwestionuje się niemal wszystko, łącznie z definicją patriotyzmu i tym, kogo można uznać za „prawdziwego Polaka”, niełatwo zachować spokój. Mnie przychodzi to z trudem, kiedy słyszę o „odsunięciu żydostwa” od władzy, gdy o żonie prezydenta mówi się per „Żydówa”, Europę widzi się wyłącznie jako „białą”, Polak może mieć tylko ten kolor skóry, a krew może być tylko „czysta”. Robi się przykro i straszno, wracają duchy przeszłości, które miały przecież „nigdy więcej” nie powrócić. Brunatni przystawili swój stempel na nasze Święto Niepodległości, odbierając nam to, co powinno być dla wszystkich najważniejsze, łączące i budujące – że tego dnia wszyscy razem powinniśmy cieszyć się z naszej wolności i być z niej dumni, my, Polacy, bez wypełniania rubryk z kolorem skóry czy wyznaniem. Mityczne już „rodziny z dziećmi”, feministki, weganie, cykliści, „gorszy sort”, „lepszy sort”, „spacerowicze” i kto tam jeszcze chce. Święto Niepodległości to przecież święto wolności. Jednak, jak obserwujemy od kilku lat, nie dla wszystkich, ale głównie dla tych, którzy tej wolności innym odmawiają.

A przecież może być inaczej. Tak się złożyło, że byłam w Izraelu podczas tegorocznego Dnia Niepodległości, sporo podróżowałam, ale akurat to święto postanowiłam spędzić w Tel Awiwie. Przygotowania do Yom Ha’Acmaut zauważyłam już co najmniej kilka dni wcześniej, na balkonach, przy wejściach do domów, w sklepach pojawiły się biało-niebieskie flagi, nawet butelki z piwem w barze zmieniły barwy, a na etykiecie pojawiła się liczba 6,9 (chodziło o procenty, ale tak naprawdę to nawiązanie do 69, czyli liczby lat, jaka upłynęła od proklamowania niepodległości).

W tym roku świętowanie zaczęło się 1 maja wieczorem, o zachodzie słońca (bo wtedy według żydowskiego kalendarza zaczyna się dzień) – nigdy wcześniej nie widziałam takiej eksplozji radości. Tysiące ludzi w każdym wieku, flagi, kiczowate dmuchane młotki w barwach Izraela, pełne knajpy, rzeka ludzi na bulwarze Rotschilda i innych arteriach Tel Awiwu – najwięcej ludzi tradycyjnie na placu Rabina, gdzie jak co roku odbywają się oficjalne uroczystości i pokaz fajerwerków (państwowe uroczystości mają miejsce oczywiście w Jerozolimie). Tak było też w tym roku – Kikar Rabin pękał w szwach, domyślam się, że to musiał być jeden z trudniejszych dni dla służb – w okolicach miejsca, w którym zamordowano Rabina, też było sporo ludzi… i dużo białej piany, którą rozpylały dzieci, ot, taka ich doroczna tradycja.

Plac Rabina w Tel Awiwie podczas obchodów Dnia Niepodległości w 2017 roku. Fot. Agnieszka Zagner

Tłumy na plaży, na Allenby i na innych ulicach w centrum przelewały się do białego rana. Na jednym z niewielkich placyków niedaleko plaży stała biała furgonetka – widać i słychać było ją z daleka – migoczące światła, głośna muzyka, dookoła kilkadziesiąt osób. Na dachu tańczyło dwóch ortodoksyjnych Żydów w rytm dobywającej się z auta muzyki, luźne białe koszule podskakiwały do góry, cicit, tradycyjne frędzelki zabawnie powiewały. Ale szybko przestało być zabawnie, bo kiedy piosenka dobiegła końca, młodszy tancerz zeskoczył z dachu, upadł chyba jakoś nieszczęśliwie, bo aż zasyczał z bólu, ktoś wezwał karetkę. Muzyka dobiegała z okolicznych restauracyjek, otwartych okien domów, ale miałam wrażenie, że większość, jeśli nie wszyscy, jest właśnie na ulicach.

Następnego dnia koło południa nad głowami pojawiły się samoloty – to też tradycja, przelatują one nad głównymi izraelskimi miastami, a właściwie nad całym Izraelem. Tego dnia muzea otwierają swoje podwoje – do większości można wejść za darmo albo za symboliczną opłatę, w parkach wielkie grillowanie – rodziny z dziećmi (sic!), młodzi, starzy, pełne plaże. Tak, powie ktoś – ale tam maj i plaża, tu listopad i szaro-buro, jak więc grillować czy taplać się w morzu? Oczywiście, że nie da rady, ale chodzi o atmosferę i stosunek do tego święta.

David Ben Gurion ogłasza niepodległość w Tel Awiwie. Dziś sala ta udostępniona jest dla zwiedzających.

Nie idealizuję izraelskiego święta, nie jest tylko cukierkowo-lukierkowo, bo przecież jego rewersem jest „Nakba” – Dzień Katastrofy, jakim arabscy obywatele Izraela i mieszkający poza nim Palestyńczycy określają dzień, w którym Ben Gurion proklamował niepodległość. Z tej okazji co roku w innej byłej arabskiej wiosce odbywa się pokojowy Marsz Powrotu – powiewają na nim nie izraelskie, lecz palestyńskie flagi. Organizowany jest na pamiątkę 1948 roku – kiedy według szacunków ONZ ok. 750 tys. Palestyńczyków musiało opuścić swe domy i ziemię, znaleźli oni schronienie Jordanii, Syrii, Libanie, ale także w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu Jordanu.

Te dwie narracje wydają się nie do pogodzenia – ale nawet w takim kraju jak Izrael te dwie wykluczające się historie dzieją się równolegle, kraj paradoksów pokazuje swą moc. Tam, gdzie korzenie konfliktu zapuszczone są głęboko, gdzie z jego powodu przelano morze krwi, nawet tam udaje się często świętować bez przemocy. Dlaczego więc nie udaje się u nas?