Ilu zakładników wciąż żyje?

Przedstawiciel Hamasu „nie ma pojęcia”.

Przepraszam za długą nieobecność tutaj. Byłam w Izraelu, niestety bez możliwości regularnego pisania. Blog jest wprawdzie poświęcony sprawom Bliskiego Wschodu, ale ostatnio dominują tu tematy związane z Izraelem. To w pewnym sensie naturalne – wojna w Gazie jest najpotężniejszym kryzysem w regionie. Mimo skoncentrowania walk w Strefie Gazy nie znika ryzyko rozlania się konfliktu szerzej, o czym niemal codziennie przypominają ataki proirańskich Hutich na Morzu Czerwonym i Hezbollahu na północy Izraela. Od kilku tygodni plagą są tutaj pożary, to głównie skutek uderzenia rakiet. Politycy i wojskowi coraz głośniej mówią o konieczności rozprawienia się z Hezbollahem, ale to gra obciążona ryzykiem – za jego plecami stoi potężny Iran i jego wierna sojuszniczka Syria. Wykrwawiający się w Gazie Hamas nie ma teraz zapewnionych płynnych dostaw broni i innych potrzebnych środków do prowadzenia wojny, ale Hezbollah jest uzbrojony po zęby. – Hamas to przy nim „orzeszki” – słychać na każdym kroku w Izraelu.

Problem w tym, że i te „orzeszki” trudno zwalczyć. Wojna trwa już ponad osiem miesięcy. Hezbollah zarzeka się wprawdzie, że w razie porozumienia w Gazie odstąpi od walk, ale nie widać, by i tu szykował się przełom. Mimo deklarowanej przez obie strony akceptacji dla ogólnego zarysu planu Bidena – sprawy nie posuwają się do przodu. Hamas twierdzi, że przedstawił „nieznaczne” propozycje zmian – Antony Blinken ogłosił, że są liczne i niewykonalne. Jest wśród nich żądanie wycofania izraelskich sił z Gazy (według planu Bidena miałoby to nastąpić dopiero w drugiej fazie) i uwolnienie setki więźniów z długimi wyrokami (Izrael zgadza się tylko na tych, którym pozostało 15 lat odsiadki). Z gabinetu wojennego odeszli właśnie Beni Ganc i obserwator Gadie Eisenkot. Netanjahu, uzależniony dziś całkowicie od nieobliczalnych i sprzeciwiających się wszelkim planom ministrów Ben Gewira i Smotricza, ma związane ręce.

Izraelczycy, zwłaszcza ci, których spotkałam na demonstracjach w Tel Awiwie, nie ufają premierowi. Domagają się jak najszybszego podpisania umowy i uwolnienia zakładników. Wielu z nich nie chce go na czele rządu. A po ośmiu miesiącach w skrajnych warunkach szanse porwanych na przeżycie maleją z każdą chwilą. Uwolnienie w sobotę czworga z nich było cudem, tchnęło nadzieję, że pozostali także żyją i uda się ich odzyskać. Mniej w stylu Jamesa Bonda, jak w sobotę, gdy zostali odbici Noa Argamani, Almog Meir Jan, Andriej Kozlov i Shlomi Ziv. Większość wierzy, że resztę można uratować tylko dzięki porozumieniu. Nie jest to pozbawione sensu (do tej pory udało się odzyskać siedmioro żywych zakładników w trzech różnych operacjach).

Pytanie brzmi, ilu zakładników wciąż żyje. Rzecznik Hamasu Osama Hamdan przyznał, że „nikt tego nie wie”. Może to oznaczać trzy rzeczy: nie wie tego rzecznik organizacji, który jest w Libanie, a nie w Gazie; może kłamać i po prostu nie chcieć ujawnić tej informacji. Równie prawdopodobne jest to, że naprawdę nikt tego nie wie (takie sygnały docierały już wcześniej). Dałoby się to wytłumaczyć – ponoć nie wszyscy byli przetrzymywani przez samych członków Hamasu, część trafiła w ręce Islamskiego Dżihadu, innych ulokowano w domach tzw. zwykłych ludzi. Przy zawierusze wojennej nad częścią porwanych rzeczywiście mogli stracić kontrolę. W jednej z rund negocjacyjnych Hamas twierdził, że nie jest w stanie przedstawić listy 40 żywych zakładników spełniających wymogi humanitarne (kobiety, dzieci, osoby starsze i w złym stanie zdrowia), bo tylu ich w ogóle nie było. Może to być czysta propaganda i element wojny psychologicznej, faktem jest jednak, że Hamas nie spełnił wówczas żądania i listy nie przedstawił.

Izrael potwierdził, że blisko 40 ze 120 pojmanych już nie żyje. Ale dla osób, które w każdą sobotę przychodzą na telawiwski plac Zakładników, nadzieja umiera ostatnia. Póki nie ma informacji o śmierci, wierzą, że żyją. Krzepiąca jest zwłaszcza historia 26-letniej Noy Argamani, porwanej z chłopakiem Avitanem Orem z festiwalu Supernova w Re’im. To jej zdjęcie, na motorze wywożonej do Gazy, stało się jednym z symboli tamtego dnia. Nieuleczalnie chora na nowotwór matka Noy kilka miesięcy temu zwróciła się z apelem o uwolnienie córki, chciała zobaczyć ją przed śmiercią. Terroryści niedawno opublikowali wideo, na którym Noa zwraca się do Izraelczyków, by o niej nie zapomnieli. Jestem pewna, że nikt o niej nie zapomniał. W Beer Szewie, skąd pochodzi, na każdym kroku widnieją banery z jej podobizną. Zdjęcia zakładników są naprawdę wszędzie; na lotnisku, dworcach, murach. Wielu Izraelczyków nosi żółte kokardki, symbol solidarności, ale też metalowe nieśmiertelniki z wygrawerowanym napisem BringThemBackHome.

Izrael nie przypomina kraju sprzed 7 października. Nie ma pielgrzymów ani turystów, co doskwiera zwłaszcza sklepikarzom na Starym Mieście, hotelarzom, restauratorom, muzeom. Wojna wdziera się do każdego aspektu życia: nie ma niemalże nikogo, kto nie zna ofiary, żołnierza albo osoby, która musiała opuścić dom na południu czy północy kraju. Izraelczycy żyją traumą, ale do większości nie dociera to, co dzieje się w Gazie. Zdelegalizowano Al-Dżazirę (nie można nawet wejść na jej stronę), media nie ujawniają zniszczeń i cierpień mieszkańców Gazy, zresztą według powszechnej narracji w Izraelu winę za nie ponosi Hamas – on rozpoczął tę wojnę, Izrael się broni.

Te światy coraz bardziej się rozjeżdżają. Znajomi Palestyńczycy widzą inne obrazy i na co innego zwracają uwagę. Są pogrążeni we własnej żałobie, nie przyjmują izraelskich narracji ani dylematów. Widzą swoje ofiary: 40 tys. zabitych, zrujnowaną Gazę, coraz więcej przemocy na Zachodnim Brzegu. Większość nie widziała przerażających obrazów z zabijania cywilów 7 października. Nie wierzą, że takie okrucieństwo miało miejsce. Kiedyś wojna się skończy, ale obie strony pozostaną z własną prawdą. I coraz mniejszą nadzieją na to, że da się je pogodzić.