Izraelska karuzela się kręci
Rząd Bennetta i Lapida przetrwał rok i właśnie rozpada się na naszych oczach. Beniamin Netanjahu już zaciera ręce – ma spore szanse odzyskać fotel premiera.
W ośmiopartyjnej koalicji trzeszczy od wiosny, gdy zaczęli odchodzić pojedynczy deputowani. Gwoździem do trumny dla rządu było głosowanie 6 czerwca ustawy osadniczej, która miała dać osadnikom na Zachodnim Brzegu te same prawa co Izraelczykom w Izraelu, a w zasadzie wydłużyć okres obowiązywania ich uprawnień. Gdyby nie uchwalono jej w terminie, od 1 lipca osadnicy byliby traktowani jak Palestyńczycy, np. nie mogliby głosować, podlegaliby sądom wojskowym, a nie cywilnym itp. Choć serce Netanjahu bije po prawej stronie i oczywiście po stronie osadników, to zagłosował przeciwko. Nie dlatego, że sprzeciwiał się ustawie, ale by włożyć kij w szprychy Bennettowi. I to mu się doskonale udało.
Stało się jasne, że rządowi nie uda się w czerwcu przepchnąć ustawy, co by oznaczało, że za kilka tygodni Izrael znajdzie się w prawnym chaosie. W związku z tym Bennett, cały na biało, wczoraj po południu ogłosił, że to koniec jego rządu. Przy okazji wdział szaty króla Salomona, który miał rozstrzygnąć, która kobieta jest matką dziecka, do którego obie rościły pretensje. Bennett próbuje wytrącić Netanjahu broń: rozwiązanie Knesetu automatycznie przedłuży ustawę osadniczą o pół roku. Nikt nie zginie, a Izraelczycy zobaczą, kto naprawdę troszczy się o kraj.
W praktyce nie jest to takie proste. Netanjahu ma spore szanse na odzyskanie władzy mimo ciągnącego się za nim procesu korupcyjnego i niechęci sporej części społeczeństwa. Izraelczycy po prostu nie odczuli na własnej skórze, by rządy Bennetta i Bibiego jakoś zasadniczo się różniły (wyjąwszy partie religijne czy arabskie, sojuszników ich obu). W istocie Bennett politycznie sytuuje się jeszcze bardziej na prawo niż Netanjahu i nie był w stanie rozwiązać codziennych problemów obywateli. W Izraelu wiele się niby zmieniło (Bibi w końcu przestał być premierem), ale nic się nie zmieniło…
Teraz przed Izraelem kolejne podejście. Piąte wybory w ciągu pięciu lat, a nie jest pewne, czy karuzela na tym się zatrzyma. Każdy scenariusz jest możliwy: Netanjahu wróci do władzy, ktoś inny stworzy rząd albo nie uda się wyłonić stabilnej większości (co najmniej 61 mandatów w 120-osobowym Knesecie). Jedno wiadomo: Netanjahu spróbuje przejąć władzę i pewnie będzie w stanie dogadać się z każdym, nawet z politykami, którymi gardzi i jest na wojennej ścieżce, jak Gideon Saar czy Avigdor Liberman. Oczywiście pod warunkiem, że i oni schowają urazy do kieszeni.
Teoretycznie wiele wskazuje na to, że Netanjahu ma większą zdolność koalicyjną niż Lapid czy Bennett. Ale to i tak chwilowo wróżenie z fusów, bo wybory odbędą się najpewniej pod koniec października albo w listopadzie. Najpierw trzeba rozwiązać Kneset (Bennett przyspiesza głosowanie, by Bibiemu nie udało się utworzyć alternatywnego rządu bez wyborów), a potem wygrać. Izraelska demokracja zaliczała już zaskakujące zwroty akcji, więc w najbliższych godzinach i miesiącach wiele może się wydarzyć.
Wszystko wskazuje na to, że tymczasowym premierem zostanie Jair Lapid, choć oczywiście jego rząd nie będzie rządził w klasycznym tego słowa znaczeniu – będzie tylko trwał.