Aneksja przełożona, ale nie odwołana
1 lipca Izrael miał anektować ponad 120 osiedli na Zachodnim Brzegu i Dolinę Jordanu. Plan zawieszono, ale strzelba może jeszcze wystrzelić.
Aneksja to jedna z obietnic wyborczych Beniamina Netanjahu i początek jednostronnej realizacji tzw. dealu stulecia, planu, w ramach którego Trump dał Izraelowi wolną rękę w sprawie tzw. Judei i Samarii, a Palestynie – „państwo”. W cudzysłowie, bo trudno mówić o suwerenności, skoro nie kontrolowałaby ona własnych granic i nie miała sił zbrojnych. Wszystko to w zamian za marchewkę – 50 mld dol. w inwestycjach – sfinansowaną przez arabskie kraje. Tyle że nikt pieniędzy na stół nie wyłożył i nie słychać, by specjalnie się do tego kwapił. Palestyńczycy ofertę Trumpa odrzucili, przekonując, że nie są na sprzedaż.
W Izraelu w międzyczasie odbyły się wybory, a Netanjahu wykorzystał tę sprawę w kampanii. Dziś wielu ekspertów i polityków zastanawia się, po jakiego grzyba mu aneksja. Izrael i tak de facto kontroluje tereny z osiedlami (strefa C) i Dolinę Jordanu. A przyłączenie tych obszarów (była mowa o ok. 30 proc.) to koszt: finansowy, dyplomatyczny, wizerunkowy.
Przymiarki do aneksji 1 lipca wywołały wrzenie. Protestowały kraje arabskie, w tym Jordania, która groziła konfliktem. Poza tym Unia Europejska, zwłaszcza Niemcy i Francja. Nie mówiąc o Hamasie, który uznał, że będzie to casus belli do podjęcia nowej wojny, i o władzach Autonomii, które zerwały z Izraelem współpracę w dziedzinie bezpieczeństwa, zagroziły rozwiązaniem się i przerzuceniem na niego całej odpowiedzialności, także finansowej. A nie są to małe pieniądze – trzeba zapłacić za szereg usług publicznych, utrzymać szpitale, szkoły, drogi…
Izraelscy i nie tylko izraelscy eksperci od bezpieczeństwa ostrzegali, że to paliwo dla ekstremistów. Tysiące żołnierzy, których trzeba by skierować do zaprowadzenia porządku, to też niemały wydatek. Zrobiło się głośniej o sankcjach gospodarczych na Izrael. I nawet jeśli były to tylko groźby, Izrael nie mógł tego zupełnie zignorować. Zwłaszcza że gospodarka ucierpiała już i tak przez koronawirusa.
Sami osadnicy też niespecjalnie chcą, by w zamian za przyłączenie ich terenów do Izraela mogło powstać państwo palestyńskie, nawet jeśli byłoby tylko protezą. Dla nich cena jest za wysoka. Tak samo sądzi wielu Izraelczyków. Jeden z moich przyjaciół, zwolennik prawicy niespecjalnie przejęty losem Palestyńczyków, uważa, że aneksja to krótkowzroczna, za to kosztowna decyzja.
Sam premier ma na głowie proces w sądzie, co więcej, myśli, jak nie oddać władzy. Ganc, jego zmiennik w fotelu rządowym, nie był ostatnio już tak kategoryczny w sprawie aneksji, mówił, że nie zgodzi się na przejęcie terenów zajmowanych przez Palestyńczyków, przebąkiwało się o nadaniu im tych samych praw co Izraelczykom. I tu dochodzimy do sedna: aneksja części Zachodniego Brzegu pogrzebałaby wizję dwóch państw, a na dłuższą metę żydowscy obywatele stanowiliby mniejszością albo obowiązywałaby zasada „jedno państwo, dwa systemy”, nie zaś demokracja. I tak źle, i tak beznadziejnie.
Wydaje się, że głównym hamulcowym są teraz USA, które nie dały Izraelowi zielonego światła. Co prawda doradcy Trumpa nie są ponoć jednomyślni – ambasador David Friedman jest za aneksją, ale Jared Kushner, który od dawna chce w tej sprawie grać pierwsze skrzypce, jest ostrożny. Poza tym Stany chcą, by Ganc i Netanjahu byli jednomyślni, a nie są. Chyba wszyscy też czują, że reelekcja Trumpa jest zagrożona. Joe Biden nie wspiera aneksji, a Bennie Sanders uważa, że jeśli do niej dojdzie, to USA powinny wycofać wsparcie finansowe dla Izraela.
Sam Bibi najpewniej uważa, że to historyczna okazja – nie do powtórzenia też dlatego, że może wkrótce zmieni się lokator w Białym Domu. Marzy mu się przecież Wielki Izrael. Niewykluczone więc, że spróbuje. Decyzja ma zapaść jeszcze w tym miesiącu. Kłopot w tym, że nie znikną powody, dlaczego nie udało się dziś: opór międzynarodowy, niepewny bilans zysków i strat. No chyba, że Bibi na tym polu szachowym gra w Chińczyka. Niby chodzi o wygraną, ale niekoniecznie w tej grze, która się toczy.