Netanjahu dostał misję stworzenia rządu. Ale się nie cieszy
Beniamin Netanjahu tylko nominalnie może czuć się zwycięzcą. W rzeczywistości koalicja, którą będzie budował, na razie nie ma potrzebnej większości.
Poza tym Bibiemu codziennie przybywa kłopotów. Wymieńmy kilka.
1. Od grudnia zeszłego roku, gdy Kneset sam się rozwiązał, Bibi ma dość słabą pozycję. Odkąd Liberman odszedł z rządu i po kwietniowych wyborach, gdy nie udało się stworzyć stabilnej koalicji, jest w zasadzie premierem przejściowym. Ma to swoje konsekwencje – zdaniem wielu prawników nie może podejmować strategicznych decyzji (np. plan uderzenia w Strefę Gazy po tym, jak na kilka izraelskich miast poleciały rakiety, został zablokowany przez prokuratora generalnego). Bibi wciąż więc dzierży koronę, ale coraz bardziej zsuwa mu się z głowy.
2. To nie Netanjahu, ale Benny Ganc i Yair Lapid wygrali wybory – o jeden głos, ale zawsze (33 do 32). Kwietniowe wybory też nie przyniosły Bibiemu wyraźnego zwycięstwa – Likud i Biało-Niebiescy zdobyli po 35 mandatów.
3. Prezydent nie musi wskazać jako premiera zwycięzcy wyborów, ale tego, kto ma większą szansę na stworzenie większościowej koalicji. Z rachunku wyszło, że Netanjahu ma o głos więcej niż Ganc (55-54), bo policzono mandaty Likudu (32), Jaminy (7), Szasu (9), Zjednoczonego Judaizmu Tory (7). Blok Ganca i Lapida mógł liczyć na 11 głosów lewicy (Partia Pracy i Blok Demokratyczny) plus 10 z arabskiej Zjednoczonej Listy (trzech posłów Balad odmówiło poparcia Ganca).
Choć Bibi ma o głos więcej, nie znaczy to, że już może poprawiać koronę. Na horyzoncie nie maluje się żaden układ, który zapewniłby mu większość: Biało-Niebiescy nie chcą tworzyć rządu jedności, w którym miałyby się znaleźć partie religijne. Zakładanie dziś, że Liberman (8 mandatów) zgodzi się wejść w układ z religijnymi, też jest raczej z gatunku science fiction. Prawicowy blok odpada. Inny scenariusz, czyli przekazanie pałeczki Gancowi, także obarczony jest ryzykiem. Na taki układ nie przystanie Liberman, bo nie wyobraża sobie rządu popieranego przez partie arabskie – a bez nich wciąż brakuje mandatów.
Można sobie wyobrazić, że kiedy prezydent Riwlin powierzy misję Gancowi, temu uda się przeciągnąć część likudowców na swoją stronę (poprą go w obawie, że następnym razem nie uda im się wejść do Knesetu) albo wręcz wywołać bunt przeciw Bibiemu. Taki scenariusz jest na razie mało prawdopodobny. Ale jeśli żadna z układanek się nie sprawdzi, jedyne, co pozostanie, to trzecie z rzędu wybory – scenariusz, którego wszyscy woleliby uniknąć.
4. Im dłużej trwa impas, tym bardziej Netanjahu nie rozwiązuje swoich problemów z wymiarem sprawiedliwości – zbliża się termin postawienia mu zarzutów korupcyjnych i jeśli szybko czegoś nie wymyśli, może mu grozić więzienie (jakimś pomysłem byłoby objęcie go immunitetem i zablokowanie procesu, ale do tego też potrzeba większości). Na razie wykonuje ruch do przodu i domaga się, by jego wstępne przesłuchanie było transmitowane na żywo – chce dowieść, że nie ma nic do ukrycia. Czy rzeczywiście nie ma?
5. Dopóki nie będzie wiadomo, kto rządzi, Amerykanie nie przedstawią swojego planu. Chyba nikt już nie wierzy, że plan przyniesie pokój, ale wszyscy go oczekują. A sam Bibi nie będzie w stanie spełnić żadnej z przedwyborczych obietnic: objąć suwerennością Izraela Doliny Jordanu czy osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu. Może nigdy nie był zwolennikiem tego pomysłu, ale dziś nie ma też sił, by o niego zawalczyć.
A siła to coś, na czym zbudował wizerunek. Bez niej jest zaledwie cieniem siebie. Izraelczycy nigdy go takim nie zaakceptują.