Wstyd

Jest mi naprawdę wstyd. Za wszystkich. Za Europę. Za naszą bezbrzeżną znieczulicę. Za bezradność instytucji. Za wiarę w iluzję fundamentów Europy, opartych na pięknych ideach solidarności.  Dziś nie ma w nich ani piękna, ani solidarności.

Kilkadziesiąt lat po drugiej wojnie światowej czescy policjanci numerują imigrantów. Flamastrami smarują im numery na przedramieniu. Wszystkim po kolei: kobietom, dzieciom, mężczyznom. Muszą, bo przybysze nie znają angielskiego i nie mają dokumentów. Nie trudzą się poszukiwaniem lepszego sposobu – numer i po sprawie. Flamaster pewnie niezmywalny, a zresztą kto tam się będzie myć? Jak?

Na dworcu w Budapeszcie też nieumyci. Służby porządkowe radzą sobie z tym, jak mogą. Prawie każdy policjant ma maseczkę, żeby im nie śmierdziało. Telewizje pokazują tysiąc koczujących ludzi na dworcu i wokół niego. Sporo małych dzieci. Władze przestrzegają prawa wzorowo. Nie chcą przepuszczać ich dalej, na Zachód, do rodzin. „Zarobkowych” odeślą do domu. Czyli jakich? Tych, którzy w Syrii nie mieli pracy albo pracowali za głodową pensję?

Austria decyduje, że w końcu nie będzie utrudniać dalszej podróży imigrantom. Nie oznacza to jednak, że deklaruje pomoc. Wystarczy, że nie będzie rejestrować czy blokować przejazdu dalej na Zachód. Problem się przesunie, odsunie, usunie.

Na Morzu Egejskim utonęła matka z dwójką maleńkich chłopczyków. Rodzina podjęła śmiertelne ryzyko przepłynięcia 5 km z półwyspu Bodrum na wyspę Kos. Przeżył tylko ojciec. Wszyscy uciekali z Kobane, chcieli dostać się do Kanady, gdzie mieli rodzinę, która była gotowa wziąć na siebie ciężar opieki nad całą czwórką. Władze odmówiły wiz, rodzina podjęła tę dramatyczną decyzję i wsiadła na pokład feralnej łodzi. Zdjęcie ciała trzyletniego chłopca leżącego u brzegu głową w kierunku wody obiegło światowe media.

Ciało trzyletniego Aylana wyrzuciło Morze Egejskie. Chłopcu, jego bratu i mamie nie udało się dopłynąć do greckiej wyspy Kos. Wyprawę przeżył tylko ojciec Aylana. Fot. Twitter

Ciało trzyletniego Aylana wyrzuciło Morze Egejskie. Chłopcu, jego bratu i mamie nie udało się dopłynąć do greckiej wyspy Kos. Wyprawę przeżył tylko ojciec Aylana. Fot. Twitter

Gdyby im się udało i na Kos dotarliby cali i zdrowi, jakaś turystka w telewizji i tak powiedziałaby, że miała z ich powodu nieudane wakacje, bo na plażę spokojnie pójść nie można, ani gdzie indziej, bo wszędzie to samo, czyli tabuny koczujących imigrantów, ohyda.

W tunelu pod kanałem La Manche imigranci z Syrii, Afganistanu i Afryki giną, próbując dostać się na drugą stronę – czy to w ciężarówkach, czy na dachach pociągów. Pasażerowie pociągów, które przymusowo utykają w tunelu, skarżą się, że ciemno i gorąco. Tym, którzy próbują się przedostać, też brakuje wszystkiego: jedzenia, wody, powietrza. Tyle że oni są w jakiejś innej kategorii, a pociąg nie ma przecież trzeciej klasy czy piątego pokładu.

Pani premier Ewa Kopacz mówi, że Polska poda nową liczbę uchodźców, którą jesteśmy w stanie przyjąć. Ciekawe, jak bardzo będzie różnić się od tej, którą już znamy: 2200 osób? W Polsce zresztą wymyślono cudowne lekarstwo: pomagajmy uchodźcom tam, gdzie są. „Dopóki imigranci są bezpieczni na terenach bliskich im kulturowo, należy im zapewnić godne warunki życia właśnie tam” – napisano wczoraj do mnie w liście. Tak sobie radzimy. Albo raczej nie radzimy z jednym z największych problemów humanitarnych ostatnich lat.

Gdzieś pod tym wszystkim czuję, że chcielibyśmy, by imigranci zostawili nas w spokoju. Niech zostaną tam, gdzie są. Jeśli już są w pobliżu, niech jadą dalej. Tu i teraz przeszkadzają w zasadzie wszystkim. Obywatelom, turystom, podróżnym, gościom restauracji. Psują krajobraz i atmosferę.

Instytucje i władze są właściwie bezradne wobec fali, jaka wlewa się do Europy. Nie zatrzyma się jej ani murami, ani drutami kolczastymi, ani wodą. Ale jak nią pokierować, jak odzyskać energię, która w niej tkwi, tego wciąż nie wiedzą. Nawet, jeśli przejdzie propozycja Francji i Niemiec, by Unia obowiązkowo tych nieszczęśników przyjmować musiała.

I dlatego właśnie mi wstyd.