Co z ofensywą w Rafah? Supeł sprzecznych interesów
Hamas, Egipt, Izrael, USA i kraje regionu. Każdy ciągnie w swoją stronę, supeł sprzecznych interesów zaplata się coraz gęściej.
Zacznijmy może od podstawowych faktów. Nie, Izrael nie rozpoczął jeszcze ofensywy w Rafah, choć wiele mediów pisze w tym tonie.
Siły Obronne Izraela kontynuują działania we wschodnim Rafah, głównie między Gazą a Egiptem. Owszem, czołgi wjechały w okolice przejścia granicznego w Rafah i wyłączyły je z funkcjonowania. Na tym etapie IDF nie zbliżają się do miasta, skanują obszar, by zlokalizować infrastrukturę Hamasu i tunele, które mogą ciągnąć się aż na terytorium Egiptu. Wprawdzie zamknięte przejście w Rafah oznacza zatrzymanie pomocy humanitarnej, która docierała stąd głównie do Gazy (na szczęście Izrael otworzył w końcu przejście w Kerem Szalom), co jest ogromnym problemem. Kairowi ta sytuacja mimo wszystko jest jednak na rękę, bo za wszelką cenę próbuje nie dopuścić do przelania się ludności Gazy na Synaj. Izraelskie czołgi chwilowo powstrzymują ten scenariusz. Ale problemy z dostarczaniem pomocy generują katastrofę humanitarną i grożą erupcją raczej w bliższej niż dalszej przyszłości.
Ameryka dwoi się i troi, by powstrzymać Izrael przed wielką ofensywą w Rafah. Ale może okazać się nieuchronna, bo taka jest logika rządu Netanjahu. W tej logice mieszczą się sprawy sprzeczne. Z jednej strony gabinet wojenny w poniedziałek zatwierdził kontynuację operacji w Rafah, by – jak to ujął – wywrzeć presję na Hamas, doprowadzić do uwolnienia zakładników i zrealizować inne cele wojny. Z drugiej strony Izrael wysłał do Kairu zespół negocjacyjny (tym razem niższego szczebla), by kontynuował rozmowy w sprawie porozumienia. Albo je torpedował. Jest coraz więcej dowodów na to, że Netanjahu chce po prostu wciąż tę wojnę prowadzić, bo to leży w jego interesie.
Słabo składa się w jedną całość dalsze negocjowanie i uderzenie na Rafah. Minister obrony Joaw Galant oświadczył, że operacja będzie kontynuowana aż do zniszczenia Hamasu lub powrotu pierwszego zakładnika do domu, co oznaczałoby zawarcie porozumienia i wcielanie go w życie. Co wówczas jednak z powtarzanym do znudzenia przez Netanjahu refrenem, że celem wojny jest zniszczenie Hamasu? Kiedy w poniedziałek Hamas zgodził się na porozumienie, Izrael stwierdził, że to nie to, co zostało wynegocjowane. Znaleziono ponoć 12 rozbieżności, a liczenie trwa. Izraelskie media i rodziny zakładników uważają, że to gra na zwłokę.
Hamas jest gotów zawrzeć umowę jak najszybciej i wymóc na Izraelu obietnicę zakończenia działań zbrojnych. Nie jesteśmy nawet blisko takiego scenariusza (Izrael łatwo może znaleźć pretekst, żeby wznowić uderzenia, i Hamas to wie), bardziej chodzi o wciągnięcie Izraela w pułapkę: jeśli przyzna, że kończy wojnę, to znaczy, że porzuci cel, jakim jest zniszczenie Hamasu. Skoro jest szansa, żeby mu tak zagrać na nosie, to czemu nie?
Ameryka wstrzymała ponoć dostawę 3,5 tys. bomb dla Izraela, by uniemożliwić uderzenie na Rafah. Administracja Bidena nie przyznała tego oficjalnie, ale jeśli to prawda, to widać, że Amerykanom też kończy się cierpliwość i dają temu coraz bardziej wyraz. Na razie śpiewają własną piosenkę o niewzruszonym poparciu dla sojusznika, ale przelewające się przez uczelnie fale propalestyńskich protestów i groźba zwycięstwa Trumpa ewidentnie uelastyczniają postawę Waszyngtonu.
Ofensywie w Rafah chce też zapobiec Katar, który wzywa wręcz do interwencji międzynarodowej, która miałaby ją powstrzymać. Katar jako główny sponsor Hamasu ma w tym swoje interesy.
Sam Netanjahu miota się od lewa do prawa pośród własnych koalicjantów i stąpa po coraz cieńszym lodzie. Problem w tym, że w końcu może się pod nim załamać.