Co wynika z przemówienia, na które czekał cały świat?

O przemówieniu przywódcy szyickiego Hezbollahu Hassana Nasrallaha mówiło się od kilku dni. I w końcu przemówił. Palestyńczycy mogą czuć się zawiedzeni.

W piątek punktualnie o 14 zasiadłam przed telewizorem, żeby wysłuchać najważniejszego przemówienia od 7 października, jak zapowiadały arabskie media. Oczekiwania były duże, spodziewano się, że padnie wezwanie do powszechnej wojny z Izraelem (i Ameryką): muzułmanie kontra Żydzi, nowa wojna religijna, dżihad kontra McŚwiat. Tak się nie stało.

Nasrallah, znany z oratorskich umiejętności, ponad godzinę (zdecydowanie za długo) odnosił się do tego, co się stało 7 października i jakie będą tego skutki. Po pierwsze, próbował jak najbardziej zdystansować się od ataku Hamasu, twierdząc, że była to „w 100 proc. operacja palestyńska, zaplanowana i przeprowadzona przez Palestyńczyków dla sprawy palestyńskiej”, nie wiedziały o nim inne palestyńskie frakcje, nie mówiąc o ruchu oporu za granicą. Czytaj: nawet my nie wiedzieliśmy.

Po drugie, nie padła deklaracja o rozszerzeniu frontu. Nasrallah podkreślał, że każdy scenariusz jest możliwy, ale jasno dał do zrozumienia, że Hezbollah angażuje się w bitwę od 8 października. Wymienił też liczne „sukcesy” jego organizacji, która wiąże jedną trzecią izraelskich wojsk na północy i dużą część marynarki w Hajfie. „Niektórzy chcieliby, żeby Hezbollah zaangażował się w wojnę totalną. Mogę wam powiedzieć: to, co dzieje się teraz na granicy izraelsko-libańskiej, jest znaczące i to nie koniec”. Hamas nalegał ostatnio na większe zaangażowanie Hezbollahu, Nasrallah podkreślił jednak, że eskalacja zależy od działań Izraela w Gazie. Ale przecież na początku konfliktu Hezbollah zapowiadał, że przyłączy się do pełnoskalowej wojny, jeśli Izrael przystąpi do operacji lądowej w Gazie. To de facto już się dzieje, a działania Hezbollahu nadal są ograniczone.

Po trzecie, Nasrallah buduje obraz Izraela jako państwa „kruchego jak pajęczyna”, które potrzebuje wsparcia USA i Zachodu: lotniskowców, wizyt oficjeli i miliardów dolarów. To jego zdaniem świadczy o słabości, choć w istocie jest pokazem siły. Wiadomo, że lider mówi to na użytek wewnętrzny. Usprawiedliwia ataki na siły USA w Iraku i Syrii, które „muszą zapłacić za zbrodnie w Gazie”.

Padło też wezwanie do bojkotu Izraela, odwołania ambasadorów, wstrzymania eksportu ropy czy żywności. Były i wierutne kłamstwa, jak to, że cywile w przygranicznych społecznościach zostali zabici przez siły izraelskie, a nie Hamas, choć dowody temu przeczą. Do tego nieprawdziwe twierdzenia, jakoby „Izrael nigdy nie był w stanie sprowadzić zakładników bez negocjacji”.

Po kolejne – wygląda na to, że Hezbollah, choć dumny z osiągnięć na południowym froncie, chciałby, żeby wojna w samej Gazie zakończyła się szybko. „Zwycięstwo Gazy nad Izraelem nie będzie zwycięstwem Iranu ani Bractwa Muzułmańskiego, będzie przede wszystkim patriotycznym zwycięstwem Palestyńczyków, ale też Egiptu, Jordanii, Syrii i Libanu. Dlatego mamy obowiązek wspierać Hamas w Gazie”. Między wierszami można czytać: Hamas rozpoczął tę wojnę, to sprawa palestyńska. My oczywiście będziemy ją wspierać, ale bohatersko ginąć będą Palestyńczycy.

Z przemówienia wynika, że ani Hezbollahowi, ani Iranowi nie zależy, żeby konflikt rozlał się szerzej. Jest wiara w zwycięstwo, ale też świadomość, że nie nastąpi dziś. Brzmi to raczej jak przeświadczenie, że Hamas nie jest w stanie sam wygrać tej wojny, nie widać też, by ustawiała się kolejka sojuszników (owszem, wspierane przez Iran bojówki z Jemenu odpalają rakiety na Izrael, ale nie wyrządzą mu poważnej krzywdy).

Wiele sił w regionie nie chce rozlania się konfliktu: ani pogrążony w chaosie Liban, ani borykający się z własnymi problemami Iran, ani Izrael, któremu zależy na zwycięstwie, ani Egipt, który chciałby uspokojenia sytuacji na Synaju, ani tym bardziej Jordania, gdzie mieszka ogromna diaspora palestyńska. Niestety czasem wojny rozlewają się nawet wtedy, kiedy nikomu to nie jest na rękę. Oby nie było tak tym razem.