Libańczycy mają dość!
Dla władzy nie ma nic groźniejszego, niż gdy ludzie domagają się chleba, bo chwilowo nie chodzi o wzniosłe hasła, lecz o podstawową potrzebę: przeżycie.
Liban od lat jest pogrążony w chaosie. Wojna domowa, konflikt z Izraelem, uzależnienie od Syrii, zabójstwo premiera, plątanina interesów różnych grup religijnych i politycznych plus narastający kryzys ekonomiczny pchnęły go w końcu na krawędź katastrofy. W październiku zeszłego roku rząd chciał nałożyć podatek na rozmowy internetowe w popularnych komunikatorach. Pod naciskiem społecznym z planu się wycofano, ale nastrojów nie udało się już uspokoić.
Bo nie o internet tu chodzi. Liban jest państwem upadającym. Rząd nie umie zaspokoić podstawowych potrzeb, jak prąd, woda, wywóz śmieci. Dochodzi korupcja, 40-proc. bezrobocie, lecąca na łeb na szyję wartość funta. Za dolara na czarnym rynku trzeba płacić już 6 tys. (Liban od lat utrzymuje sztywny kurs dolara na poziomie 1507 funtów).
Dolary przechyliły czarę goryczy. Już na jesieni zaczęło ich w bankach brakować. Rząd próbował utrzymać kurs, ale się nie dało: PKB spada, po obniżce ratingów obligacji skarbowych przez międzynarodowe organizacje pozostało więc powiększanie deficytu i przejadanie rezerw. A dolarów Liban potrzebuje jak powietrza: kraj jest uzależniony od importu, ale bez waluty, której nie można pozyskiwać z oficjalnego źródła, importerzy niczego nie sprowadzą. Na tym podglebiu zakwitł czarny rynek. A wysokie ceny dolara podbiły ceny jedzenia (nawet o 40 proc.). Ludzie dosłownie domagają się chleba.
Jesienne protesty zmiotły rząd Saada Haririego, wyniosły do władzy Hassand Diaba, który próbował przekonać, że tworzy gabinet technokratów i wyciągnie kraj z kryzysu. Nie wyszło. Rząd nie był w stanie spłacić eurobligacji, a pomoc międzynarodowa stanęła pod znakiem zapytania. Protesty trwały. Bo brakowało wszystkiego, przede wszystkim tego, czego od dawna nie może się doprosić Bank Światowy czy bogaci sponsorzy: solidnego planu reform, większej przejrzystości, wyplenienia korupcji. Zamiana jednego człowieka na innego nie wystarczy, trzeba głębokich zmian. I ludzie to wiedzą. W marcu rozwścieczyły ich restrykcje w wyciąganiu z banku oszczędności dolarowych, w dodatku już szalał koronawirus (pierwsze przypadki odnotowano pod koniec lutego).
Na początku marca premier ogłosił, że nie jest w stanie chronić obywateli. Liban przestał spłacać jakiekolwiek zobowiązania. Z powodu pandemii zamknięto szkoły i biznesy, wiele z nich padło. To tylko pogłębiło frustrację i gniew, ludzie napadali na banki, bankomaty, dochodzi do starć z policją. Libańczycy są u kresu sił. Bez pomocy z zewnątrz Liban praktycznie nie ma szans na podniesienie się z kryzysu.
W najbliższych tygodniach może tu dojść do gwałtownych protestów, ale dopóki wojsko jest lojalne wobec władzy, bunt grozi głównie rozlewem krwi. W sobotę rano podano, że w ostatnich zamieszkach zostały ranne 33 osoby, w tym dwóch żołnierzy. Desperację widać po obu stronach: głodnych i biednych obywateli, ale i rządzących, którzy boją się stracić władzę, a z nią przywileje. W poniedziałek rząd chce wpompować w gospodarkę dolary (nie wiadomo, ile), ale to może nie wystarczyć. Na ulicach słychać słowo: „rewolucja”.
W jednym z najnowszych materiałów Al Dżaziry wypowiada się kilkoro młodych ludzi, w tym Fares Al-Azzi, przekonany, że rewolucjoniści obalą władzę i doprowadzą do powołania rządu technokratów, który pomoże wydźwignąć kraj z kryzysu. „Obecny rząd nie potrafi, a nawet nie chce uratować kraju. Chcą go nam ukraść” – mówi.
Komentarze
Zero komentarzy wskazuje też, że Liban już nikogo nie obchodzi. Jest na obrzeżu świata, mały i zupełnie nieistotny z gospodarczego punktu widzenia.