Trzecie wybory w Izraelu w ciągu mniej niż roku?
Tego scenariusza, jak deklarują wszyscy biorący udział w negocjacjach koalicyjnych politycy, chciano za wszelką cenę uniknąć. Ale czy naprawdę zrobili wszystko, by tak się nie stało?
Benny Ganc na kilka godzin przed północą, czyli wygaśnięciem terminu, jaki miał na przedstawienie swojego rządu prezydentowi, poinformował Ruewena Riwlina, że nie udało mu się znaleźć większości w Knesecie. Ponoć do ostatniej chwili starał się, by się udało, ale już dziś wczesnym popołudniem było jasne, że nici z tego. Awigdor Liberman obwołany kingmakerem stwierdził, że nie poprze ani prawicowego bloku Netanjahu ani mniejszościowego rządu Ganca ze wsparciem partii arabskich z zewnątrz.
Liberman w zasadzie nie mógł zgodzić się na żaden z tych wariantów, jeśli chciał zachować wiarygodność, która jak widać przyniosła mu sukces i podwojenie wyniku wyborczego w ostatnich wyborach. W bloku Netanjahu przeszkadzały mu partie religijne, z którymi mu bardzo nie po drodze w walce o świecki Izrael. Z kolei na arabskich sojuszników Ganca nie mógł się zgodzić, skoro uważa ich za „piątą kolumnę”. Bez mandatów Naszego Domu Izrael ani Netanjahu, ani Ganc nie mieli szans na większość.
A z kolei na wymarzony przez Libermana świecki rząd jedności (czyli bez religijnych partii) nie było szans, bo Netanjahu nie zamierzał porzucać sojuszników z Szasu czy Zjednoczonego Judaizmu Tory. Również Ganc nie palił się do tego pomysłu, bo religijne partie może by w końcu jakoś przełknął, ale poszło o immunitet dla Netanjahu, któremu grożą zarzuty korupcyjne. Premier nie zgodził się na wzięcie półrocznego urlopu w razie, gdyby tak się stało. Liberman oskarżył zarówno Netanjahu, jak i Ganca, że to ich wina, ale tak naprawdę większą „winę” ponosi Netanjahu, który miał większe pole manewru, by uniknąć (gdyby naprawdę chciał) kolejnych wyborów. To oznaczałoby jednak oddanie władzy i poddanie się, a to w politycznym repertuarze premiera nie występuje.
Co teraz? Polityczny serial trwa. Inicjatywa zostaje przekazana Knesetowi, który może wyłonić dowolnego deputowanego na premiera, jeśli w ciągu 21 dni znajdzie większość. Teoretycznie może to być znowu Ganc bądź Netanjahu. Jeśli większości nie uda się znaleźć, Izraelczycy po raz trzeci w ciągu mniej niż roku pójdą do urn. Ale do tego czasu premierem będzie nadal Netanjahu (a o utrzymanie władzy przecież mu chodzi). Póki piłka w grze, wszystko zdarzyć się może. Ponoć prokurator generalny ma jutro ogłosić decyzję w sprawie zarzutów dla Netanjahu. Wprawdzie nie oznacza to automatycznie, że musi podać się do dymisji, ale może go to bardzo osłabić.
Wybory w marcu to dziś dość realny scenariusz, ale nowe wybory wcale nie muszą przynieść rozstrzygnięcia, skoro dwa wcześniejsze go nie przyniosły, co więcej Netanjahu może stracić kolejne mandaty (w ostatnich wyborach stracił dwa) i ponoć codziennie ubywa mu wyborców. Jest to również kalkulacja, którą musi wziąć pod uwagę. Donaldowi Trumpowi chyba już opróżnił się worek z prezentami, którymi hojnie obdarowywał Netanjahu (uznanie Jerozolimy, obcięcie funduszy dla Palestyńczyków, przeniesienie ambasady, a ostatnio uznanie osiedli na Zachodnim Brzegu za niesprzeczne z prawem międzynarodowym), a więc szansa na podbicie poparcia dla przyjaciela też zmalała. Netanjahu zawsze ma do dyspozycji kilka instrumentów, z których najskuteczniejszym jest strach (można straszyć „hordami Arabów”, można straszyć Iranem, można straszyć wojną) – to niebezpieczna gra, ale premier gra dziś o wszystko i znając go nie zawaha się przed niczym, by utrzymać się przy politycznym życiu. A ktoś taki może być bardzo groźny.