Na barkach Nadii Murad

Nadia Murad nie chciała być sławna. Chciała być zwykłą dziewczyną z jazydzkiej wioski, fryzjerką, wizażystką, rolniczką, może jeszcze kimś innym, ale nikim ważnym. Jej marzeniem było zostać najzwyczajniejszą, jak tylko się da.

W pierwszych dniach sierpnia 2014 r. nie wiedziała jeszcze, że jej marzenie się nie spełni. 3 sierpnia dżihadyści z Państwa Islamskiego najechali na wioskę Kodżo na północy Iraku, gdzie mieszkała. Jej sześciu braci zginęło tego dnia razem z niemal wszystkimi mężczyznami z wioski (masakrę przeżyło tylko piętnastu) i kobietami, które ze względu na wiek nie miały dla Państwa Islamskiego żadnej wartości seksualnej, a przez to nie zasługiwały na dalsze życie. Młode kobiety, w tym dziewczynki powyżej 9. roku życia, trafiły do niewoli. Nadia również. Z okien szkoły patrzyła, jak dokonuje się rzeź.

Jej historia jest wstrząsająca – Nadia stała się ofiarą handlu ludźmi, seksualnym towarem, była wielokrotnie gwałcona. Zniewolona, bita. Młodziutka, zaledwie 21-letnia dziewczyna przeżyła koszmar trudny do wyobrażenia. Tym niezwyklejsze jest to, co stało się później, już po ucieczce z rąk oprawców. Dokument „Na jej barkach” pokazywany w ramach Warszawskiego Festiwalu Filmowego pokazuje właśnie tę walkę.

Nadia mogła zostać kolejną bezimienną ofiarą Państwa Islamskiego, a nieoczekiwanie stała się przedstawicielką tych, którzy nie mają twarzy, nazwiska, głosu. „Mówię w imieniu 3,2 tys. dziewcząt, kobiet i dzieci wciąż przebywających w niewoli” – ogłasza podczas demonstracji. Trudno sobie wyobrazić, jak krucha, delikatna, młoda kobieta może nieść na barkach taki ciężar – krwawy bagaż własnych przeżyć. Do tego upomina się o tych, którzy nie są w stanie sami przemówić. Jeździ do obozów dla uchodźców, gdzie spotyka Jazydów, którzy podobnie jak ona nie mogą wrócić do domu. Świat w tym czasie robi niewiele, żeby nie powiedzieć: nie robi w ich sprawie nic. Nadia chce, by jej oprawcy stanęli przed sądem i zostali ukarani, domaga się uwolnienia wszystkich przetrzymywanych przez Państwo Islamskie. Jej apele w zasadzie pozostają bez odpowiedzi, ale to nie odbiera jej sił, przeciwnie, każe jej mówić o tym głośniej i dobitniej.

Niezwykłe, jak ta młoda dziewczyna, która nie była przygotowywana, by przemawiać na forum ONZ, jeździć po świecie, udzielać wywiadów, spotykać się z przywódcami, wchodzi w rolę, w której została obsadzona trochę przypadkiem, wbrew własnej woli. „Byłam szczęśliwa w mojej wiosce, wiodąc proste życie” – mówi. Widzimy, jakie to wszystko jest dla niej trudne, jak obciążające emocjonalnie jest odpowiadanie na te same pytania, upominanie się o sprawy podstawowe. Towarzyszący jej na każdym kroku Murad, tłumacz i aktywista, przypomina w pewnym momencie, że Nadia wielokrotnie miała dość, nie ma siły, po czym za chwilę wracała do pracy nad kolejnym wystąpieniem. Nadia wie, jak ważne ma zadanie. Jeśli nie ona, to właściwie kto upomni się o los ofiar?

Poznałam Nadię kilka lat temu. Wydawała się onieśmielona, ogromnie smutna, skromna, bardzo autentyczna. Od tego czasu wiele wydarzyło się w jej życiu, jej nazwisko przebiło się do mediów na całym świecie, ostatnio dzięki Pokojowej Nagrodzie Nobla. Ale jej nie chodzi o uznanie i sławę. Raczej jej to ciąży – tak jak przeszłość. Ciężarem jest zresztą nie tylko to, co się stało, ale i bolesna prawda: nie ma powrotu do dawnego życia. Nie chodzi tylko o to, że już nigdy nie będzie zwykłą dziewczyną, ale o to, że nawet jeśli kiedykolwiek wróci do Kodżo, nigdy nie będzie tam tak samo – nie będzie mężczyzn, starszych kobiet, nic już nie będzie takie samo.