Kiedyś w Aleppo

Dziś nie ma już takiego Aleppo, jakie znam. Na opublikowanych przez Amnesty International zdjęciach satelitarnych Aleppo widać zmasakrowane uderzeniami rakiet części miasta. Były budynki. Nie ma budynków. Byli ludzie. Nie ma ludzi. Oprócz ofiar śmiertelnych, przerażają liczby tych, którzy musieli wyjechać – to już połowa mieszkańców miasta. Jeśli przyjąć, że mieszkało tu 2 mln osób, tym bardziej robi to wrażenie.

Na początku rewolucji Aleppo milczało i to specjalnie nikogo nie dziwiło, bo wiadomo było, że to centrum syryjskiego handlu i tu przede wszystkim robi się interesy, a nie wojnę. Z innych części kraju płynęły pod adresem aleppijczyków cierpkie uwagi, słyszałam, że samochody z tutejszymi tablicami poza miastem były obrzucane kamieniami. Przez jakiś czas udawało się utrzymywać spokój, ale i to się skończyło. Aleppo nie przyłączyło się do pierwszego zrywu rewolucyjnego, ale to rewolucja przyłączyła się do miasta. Dziś jest frontem walk wszystkich ze wszystkimi. Kolejnym centrum tej wojny.

Miasto, które kiedyś szczyciło się, że jest kulturowym tyglem, w którym obok siebie mieszkają chrześcijanie, muzułmanie, Żydzi, Ormianie (których fala napłynęła tu po słynnej rzezi), dziś gaśnie w wojnie. Leżące na dawnym szlaku handlowym wschód-zachód, duże miasto, często na granicy między światem arabskim a Bizancjum nabrało z czasem (przez kilka tysięcy lat, bo to jedno z najstarszych nieprzerwanie zamieszkałych miast na świecie) własnego charakteru.

Dziś nie ma już takiego Aleppo, jakie znam. Niektóre miejsca, które znam istnieją, inne okaleczyła wojna. Ludzie, których znam albo już wyjechali, albo mają tego zupełnie dość. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy rozmawiałam z tymi, którzy zostali, mówili, że jest źle, ale dają radę. Dziś już nie dają. Jest problem z wodą, elektrycznością, ropą, jedzeniem. W mieście brakuje praktycznie wszystkiego, a jeśli już coś się pojawi, ceny są zaporowe.

Czasem sami mieszkańcy nie wiedzą nawet pod czyją kontrolą jest dzielnica, w której mieszkają. Mają wrażenie, że to raz wojska Asada, raz jacyś powstańcy. Wolna armia, a może Front al- Nusra? Widzą żołnierzy, barykady, dwustulitrowe beczki wypełnione betonem, worki z piaskiem – miejsca, które szczególnie nocami ożywają pod hukiem pocisków.

***

Dziś nie ma już takiego Aleppo, jakie znam. Gdybym dziś tam była, pewnie już bym go nie poznała. Bo gdybym tam była, raniutko poszłabym do chrześcijańskiego Azzizije. Na tutejszym saha (plac) zjadłabym najlepszy fatajer (rodzaj bułki z różnym nadzieniem) na świecie. Wzięłabym sarukh (rakieta), bo na ostro z serem i papryką. Nie wiem, czy dziś udałoby mi się kupić ten fatajer. W mieście nie ma mąki, nie ma też chleba… Pewnie nie mają z czego robić już najlepszego na świecie fatajer.

Gdybym na placu była trzy lata temu widziałabym, że na placu toczy się życie, zwykle wieczorem wylegają tu snujące się po stromej ulicy wystrojone dziewczyny i wyperfumowani chłopcy idące od saha w górę do klubu sportowego Dżala’. Samochody z pootwieranymi szybami przejeżdżające powoli, każdy chce się pokazać.

Dziś nie ma już takiego Aleppo, jakie znam. Idę dalej. Po pysznym fatajer wpadłabym do Tylal na zakupy. Zaskakujące, ale sporo tutejszych sklepikarzy potrafi targować się po polsku. To efekt polskiego bumu początku lat 90., gdy jeżdżono do Turcji czy Syrii na handel. Za częścią ubraniową, weszłabym do zagłębia złota i srebra. Biżuteria z Tylal wygląda nieco inaczej niż ta na Mdine, dokąd też bym się wybrała. Tu jest sporo rzemieślników ormiańskich i klientela nieco inna niż na Mdine. Tu dizajn nieco lżejszy, nowocześniejszy, wzorowany na włoskich czy francuskich markach. Na Mdine znajdę bardziej tradycyjną biżuterię, ciężką, może bardziej toporną. W Tylal odwiedziłabym złotnika Georga, pewnie zrobiłby mi dobrej kawy, takiej, jaką lubię sada, czyli bez cukru. George opowiedziałby, jak idzie rodzinny biznes, jak radzi sobie brat. Dziś pewnie sobie kiepsko radzi, bo kto ma pieniądze, by kupować złoto?

Od George’a poszłabym na Jdeideh, to dwa kroki stąd. Wąskie uliczki, niewiele samochodów, co krok stare arabskie domy z pięknymi wewnętrznymi dziedzińcami. Kiedy jeszcze w Syrii mieszkało trochę Żydów, to właśnie tu można było spotkać, w Jdeideh (choć najwięcej ich mieszkało w Dżamilije). Na niewielkim placyku ze sklepikami, w części zamkniętymi, jeśli to piątek, mogłabym kupić niedrogie, ręcznie robione srebrne kolczyki. Broszki z kotem pewnie bym nie kupiła, bo kot nie jest szczególnie popularnym tu zwierzęciem.

Obiad zjadłabym w Sisi, cudownej restauracji w odnowionym, starym, arabskim domu. Wnętrze w jasnym kamieniu, mozaiki, stoły rozstawione na różnych poziomach. I przede wszystkim pyszne jedzenie. Ciekawe, czy jeszcze działają? Czy ludzi jeszcze stać, by jadać w restauracjach?

Przeszłabym się wąskimi uliczkami Jdeideh, zajrzałabym w te maleńkie zaułki i sklepiki. Poszłabym dalej, po wyjściu z tej dzielnicy, niedaleko stamtąd jest przecież meczet Umajjadów. To najważniejszy i jeden z najstarszych meczetów w mieście (zbudowany w VIII wieku, choć jego obecny wygląd pochodzi z XIV w.). Tak jak w wielu meczetach, tak i tu łączą się religie – u Umajjadów w Damaszku jest złożona ponoć głowa Jana Chrzciciela, a tu, w Aleppo ciało jego ojca, Zachariasza. Przepiękna budowla, ale dziś nie zobaczyłabym już minaretu. Rok temu wieża padła podczas ciężkich walk wokół meczetu.

Poszłabym teraz dalej, na Mdine, jakby moja wyprawa w Tylal nie zaspokoiła wszelkich zakupowych zachcianek. Na suku w Mdine mogłabym zgubić się w labiryncie wąskich uliczek, mijałabym kolejne przecznice i zakamarki, które tu tworzą małe dzielnice – tu dzielnica z przyprawami, tu z mięsem, tu z dywanami, tu z mydłem, gąbką i powidłem, a tu z butami. Wszystkie zapachy mieszają się ze sobą, jest duszno, ale dach chroni przed ostrym słońcem. Zobaczyłabym piękne stare domy, stare chany, w których kiedyś zatrzymywały się karawany handlarzy, zobaczyłabym obdarte ze skóry barany u rzeźników. Może nie chciałabym na to patrzeć, ale przecież trudno byłoby tego nie zobaczyć. Dziś jednak trudno byłoby w ogóle zobaczyć takie Mdine, jak je pamiętam. Część tej dzielnicy też została spalona. Kolejna ofiara tej bezsensownej wojny.

Gdybym na Mdine była już przy baranich skórach i tekstyliach, wiedziałabym, że za chwilę wyjdę z bazaru prawie na bramę antycznej cytadeli (jej początki sięgają 3 wieków p.n.e., ale współczesny wygląd to jakieś 1000 lat). Ta piękna, wpisana na listę dziedzictwa UNESCO budowla też była miejscem starć. Jak bardzo dziś jest zniszczona? Czy pociski uszkodziły most? Wdarły się na dziedzińce? Okaleczyły ściany? Nie wiem, boję się, że tak.

Po wyjściu z cytadeli poszłabym do XIV-wiecznej łaźni Yelbagha el Nasri. Kolejny zabytek architektury, który służy współczesnym. Weszłabym do kamiennych labiryntów, najpierw do gorącego, ciemnego pokoju, pełnego nagich kobiet, masujących swe ciała ostrymi rękawicami, leżących na śliskich kamieniach. Stamtąd poszłabym do jasnych wnętrz, gdzie pracownice łaźni solidnie umyją słynnym, aleppijskim laurowym mydłem ghar i wymasują ciało, centymetr po centymetrze, następnie zwiną w ręczniki i zaprowadzą do ogromnego salonu i przyniosą kawę. Mogłoby być tak przyjemnie. Ale kto dziś chodzi do łaźni?

Dziś nie ma już takiego Aleppo, jakie znam. Gdyby było, wyszłabym z łaźni i poszła do jednej z dwóch kawiarni, skąd widziałabym cytadelę w pełnej krasie. Usiadłabym przy stoliku, zamówiła argileh, chłopak przyniósłby koc, by położyć go na stół, by nie ślizgały się karty… Czy ktoś dziś gra w karty?

Pod cytadelą zostałabym do nocy. Około trzeciej, czwartej nad ranem wróciłabym do Jdeideh na foul u Abu Abdo (potrawa z bobu, z pastą sezamową, jedzona ze świeżą cebulą), bo u niego foul można kupić o każdej godzinie dnia i nocy. I już nie zdążyłabym pójść na kawę do którejś z kawiarni przy Szalalat, na falafel do dzielnicy Mahatet Bagdad, gdzie na wprost knajpki z falafelem jest Hanin, mój ulubiony sklep z syryjską bawełną.

Następnego dnia zadzwoniłabym do zaprzyjaźnionego taksówkarza Mustafy, który zawiózłby mnie na wycieczkę do ruin katedry otaczającej pozostałości słupa, na którym siedział Szymon Słupnik. Przepiękne wzgórze, porośnięte piniami i majestatyczna cisza. Słyszałam jednak, że wzgórze zostało zajęte przez rebeliantów. Zresztą, kto dziś jeździ na wycieczki?

Dziś nie ma już takiego Aleppo, jakie znam.