Izrael wycofuje większość sił z Gazy. „To nie koniec wojny”
Izrael zarzeka się, że w każdej chwili jest gotów wrócić do Gazy. Szykuje się też do konfrontacji na innych frontach.
Symbolicznie, pół roku od rozpoczęcia wojny, Izrael wycofał większość sił z Gazy, czyli 98. Dywizję. Zostawił tylko brygadę Nahal – to ok. 1000 żołnierzy, która ma pilnować tzw. korytarza Necarim, prowadzącego od południowej części Gazy do kibucu Be’eri po izraelskiej stronie. Korytarz pozwala na swobodne wypady do północnej i centralnej części Gazy i uniemożliwia Palestyńczykom powrót do części północnej. Dzięki temu Izrael kontroluje też dostęp organizacji humanitarnych, a jest bezwzględnie potrzebna. Z tego punktu widzenia miejsce zostało wybrane bezbłędnie.
IDF ogłosiły, że zniszczyły 18 z 24 batalionów Hamasu, cztery wciąż są aktywne na południu, dwa w centralnej części Strefy Gazy (ok. 13 tys. ludzi). Po stronie izraelskiej zginęło 604 żołnierzy.
Gen. Herzi Halevi, szef sztabu generalnego Izraelskich Sił Zbrojnych, oświadczył, że mimo wycofania wojsk do końca wojny daleko. Wojna z Hamasem trwa, armia dopadnie jego ukrywających się przywódców i nadal będzie niszczyć infrastrukturę grup zbrojnych. „Robimy postępy”, podkreślił. Zapowiedział też, że wojsko nie dopuści, by w jakiejkolwiek części Gazy pozostały aktywne brygady Hamasu: „Mamy plany i będziemy działać, gdy podejmiemy decyzję”. Wspomniał o przygotowaniach do ofensywy i umożliwieniu dostaw pomocy, bo w interesie Hamasu jest pokazywanie kryzysu humanitarnego w Gazie, by wymusić zakończenie wojny. To prawda, ale niepełna. Tak naprawdę to Izrael decyduje, ile i jaka pomoc zostanie dostarczona, a po tragicznych wydarzeniach 1 kwietnia krytyka pod jego adresem tylko się nasila.
Słychać pewną zmianę tonu w sprawie zakładników – Halevi zapewnił, że jego osobistą odpowiedzialnością jest powrót pojmanych żołnierzy, a wojsko postara się też jak najszybciej doprowadzić do uwolnienia porwanych. Wyraził żal, że nie udało się uwolnić Elada Katzira żywego (IDF odnalazły ciało). Jak mówił, szczegóły umowy ws. uwolnienia zakładników nie powinny opuszczać pokojów negocjacyjnych. Wspomniał też, że IDF mają moralny obowiązek wobec zakładników i będą wiedzieć, jak wrócić i walczyć. Zabrzmiało jak pogodzenie się z trudnymi warunkami umowy (czyżby zbliżała się dużymi krokami?). Halevi przyznał, że wciąż nie zostały osiągnięte cele wojny: nie wszyscy zakładnicy wrócili do domów, podobnie mieszkańcy ewakuowanych miejscowości na północy i południu kraju; Hamas nie został pokonany na terenie całej Strefy Gazy.
Z kolei minister obrony Joaw Galant oświadczył, że wycofanie sił z okolic Chan Junis to tylko przygotowanie do operacji w Rafah i innych misji. „Dojdziemy do sytuacji, w której Hamas nie będzie kontrolował Strefy Gazy i nie będzie funkcjonował jako siła zbrojna, która stwarza ryzyko dla obywateli Izraela”, zapewnił.
Dowódcy doszli do wniosku, że pozostawienie na miejscu mniejszych sił i potraktowanie całej Gazy tak, jak to wcześniej zrobiono z północą, przyniesie więcej pożytku i będzie efektywniejsze. Teraz mają być to punktowe operacje bazujące na danych wywiadowczych. Żołnierze dostali też czas na odpoczynek.
Co to może oznaczać? Na pierwszy rzut oka wygląda to na próbę zażegnania kryzysów na różnych frontach; z jednej strony wizerunkowego, po zabiciu siedmiu pracowników World Central Kitchen; z drugiej strony jest presja wewnętrzna dotycząca doprowadzenia do jak najszybszego uwolnienia zakładników. Z kolejnej – spodziewana reakcja Iranu na zabicie wierchuszki Strażników Rewolucji w zbombardowanym konsulacie w Damaszku. Netanjahu zatwierdził ponoć plan ofensywy w Rafah (to nadal brzmi jak karta przetargowa w ramach toczących się w Kairze rozmów z Hamasem). Izrael nie ukrywa też, że szykuje się do walk na wielu frontach, czemu służy przegrupowanie sił. Hamas powtarza, że jednym z warunków porozumienia musi być całkowite wycofanie izraelskich sił z Gazy, może to zatem przygrywka pod tę melodię?
Z ust polityków i dowódców nie padają żadne deklaracje o zakończeniu wojny, ma trwać, póki Izrael nie uzna, że osiągnął swoje cele. Większość Izraelczyków uważa, że Netanjahu podporządkowuje swoje działania interesowi politycznemu, a rząd nie robi wszystkiego, by doprowadzić do uwolnienia zakładników. W gabinecie premiera powinny od dawna palić się na czerwono wszystkie lampki alarmowe. Izraelczycy wyraźnie dają do zrozumienia, że nie tego oczekują od przywódcy i już mu nie ufają. Czego dowodem wielotysięczne manifestacje w Tel Awiwie i Jerozolimie, coraz głośniej słychać też nawoływania do strajku generalnego (te sprzed roku zakończyły się wycofaniem Netanjahu z dymisji ministra Galanta i zapauzowaniem prac nad reformami sądowymi).
Izrael jest wyczerpany wojną, osłabiony politycznie, wewnętrznie i na arenie międzynarodowej, pogrąża się w coraz większym kryzysie. Najbliższe tygodnie będą kluczowe. Możliwe są co najmniej trzy scenariusze: porozumienie i zawieszenie broni; kontynuowanie operacji w Gazie bez wyraźnego przełomu; otwarcie frontu z Libanem i Syrią. Netanjahu wciąż obiecuje „absolutne zwycięstwo”, ale Izraelczycy od dawna w to nie wierzą. Przekonać, przynajmniej doraźnie, mogłoby ich uwolnienie zakładników (niestety z ponad 130 osób co najmniej 34 uznano za zmarłe). W Izraelu rozmawiałam z rodzinami porwanych i wszyscy mówili niemalże to samo: niech wrócą do domu, a potem Izrael niech robi, co chce. Nie chodzi o składanie broni ani zakończenie wojny, ma trwać tak długo, żeby nie powtórzył się koszmar 7 października. Wszyscy zdają też sobie sprawę, że z każdą chwilą maleją szanse na ocalenie porwanych. W tym sensie to również walka z czasem.