Pierwsza dymisja za 7 października
Gen. mjr Aharon Haliva, szef wywiadu wojskowego Izraela, podał się do dymisji. A raczej teraz jego dymisja została przyjęta.
Sama dymisja nie jest zaskoczeniem, ale moment jest dość osobliwy. Izrael walczy teraz na wielu frontach. Nie widać końca wojny w Gazie i coraz wyraźniej rysuje się scenariusz ofensywy w Rafah. Iran po raz pierwszy w historii odważył się go bezpośrednio zaatakować. Na północy nękają Izrael siły Hezbollahu w Libanie. Nie mówiąc o jemeńskich Hutich na Morzu Czerwonym. Izrael jest w stanie wojny z Gazą i u progu wojny z sąsiadami. Kiepski moment na rzucanie papierami, choć sama dymisja wydawała się nieunikniona i była kwestią czasu. Gen. Haliva zajmował stanowisko ledwie dwa i pół roku i formalnie odszedł na emeryturę.
Wywiad poniósł porażkę, która 7 października doprowadziła do tragicznego w skutkach ataku Hamasu – zginęło 1200 cywilów, w tym 376 żołnierzy i sił porządkowych, 240 osób porwano. Haliva poczuwał się do winy (tak jak szefowie Mosadu i Szin Bet, dwóch najważniejszych agencji w Izraelu). Dziesięć dni po ataku Hamasu w liście do żołnierzy pisał: „Nie udało nam się wykonać naszej najważniejszej misji i jako szef Dyrekcji Wywiadu IDF ponoszę pełną odpowiedzialność za niepowodzenie”. W Izraelu działa oddzielna jednostka zwana Wydziałem Adwokata Diabła, która ma kwestionować wszelkie założenia analityków. Powstała na zlecenie Komisji Agranata, która badała okoliczności wojny Jom Kippur. Ponoć we wrześniu 2023 adwokaci diabła ostrzegli przywódców o swoich podejrzeniach. Co więcej, według ustaleń izraelskich mediów gen. Haliva w noc poprzedzającą atak został uprzedzony o niecodziennej aktywności Hamasu (zauważyły to żołnierki pełniące misję przy granicy z Gazą, które potem padły ofiarą ataku). Generał potraktował to jako ćwiczenia i zalecił wstrzymanie się z działaniami do rana. Ale rano było już za późno.
7 października o godz. 6:30 rozległy się syreny alarmowe, z Gazy odpalono ponad 2 tys. rakiet. Ludzie próbowali ukryć się w tzw. pokojach bezpieczeństwa, ale – jak się potem okazało – nie zapewniły im dość bezpieczeństwa. Moamady, czyli wzmocnione pokoje w kibucach, często nie miały zamków od wewnątrz, miały przecież chronić przed rakietami, a nie terrorystami. 7 października zburzył to przekonanie. Uzbrojone komanda przedarły się przez zaawansowany technologicznie płot za miliardy szekli, zaatakowały jednostki wojskowe, wdarły się do kibuców, mordując, gwałcąc, porywając. Za terrorystami do kibuców oddalonych czasem zaledwie kilometr, dwa od ogrodzenia przyjechali cywile, niektórzy kursowali wielokrotnie w tę i z powrotem, zabierając żywych zakładników, ciała, kradnąc, co się da. Mieli czas, bo wojsko nie było w stanie szybko przysłać posiłków. Niektóre kibuce czekały na pomoc do późnego popołudnia i nocy. Walki trwały kilka dni, zabito ponad 1,5 tys. osób, którym udało się przedrzeć do Izraela.
To była niewątpliwie wielka porażka służb, które nie przewidziały (lub zignorowały), co może nastąpić. Utrata czujności okazała się katastrofalna materialnie i wizerunkowo. Wiadomo, że ktoś będzie musiał za to zapłacić. Nie tylko wojskowi i szefowie służb – odpowiedzialność ponoszą też politycy, przede wszystkim Beniamin Netanjahu. Pod koniec października zarzucił szefom służb, że nigdy nie otrzymał ostrzeżeń o intencjach Hamasu. Przeprosił za te wypowiedzi, ale uchylał się od odpowiedzialności i powtarzał, że na rozliczenia przyjdzie czas po wojnie.
Wydaje się, że jeśli Netanjahu sam nie poda się do dymisji (a to w tej chwili mało prawdopodobne), to Izraelczycy rozliczą go w kolejnych wyborach. Teoretycznie odbędą się dopiero jesienią 2026, ale słychać coraz więcej głosów, żeby je przyspieszyć. Póki wojna trwa, raczej nie ma o tym mowy. Zresztą nie jest powiedziane, że obecny premier musi te wybory bezwzględnie przegrać.
Sytuacja jest na wielu frontach dynamiczna. Amos Harel w dzisiejszym „Haaretz” pisze, że po święcie Paschy (dziś się zaczęło) Izrael stanie przed dylematem: wojna czy zakładnicy. Rozmowy na temat ich uwolnienia ugrzęzły w martwym punkcie, a działania zbrojne nie przynoszą efektu. Operacja w Rafah, od której Zachód, głównie Ameryka, próbuje odwieść premiera Netanjahu, nie jest jeszcze przesądzona. Jak zauważa Harel, administracja Bidena używa i kija (zapowiedź sankcji na batalion ultraortodoksów Necach Jehuda za łamanie praw człowieka wobec Palestyńczyków), i marchewki (uchwalony właśnie pakiet pomocy 13 mld dol. dla Izraela). Zdaniem publicysty zdobycie Rafah zada Hamasowi cios, ale każdy, kto twierdzi, że byłby to koniec wojny, wprowadza opinię publiczną w błąd. „IDF prawie całkowicie wycofały się ze Strefy Gazy, a Hamas stopniowo wracał, aby ponownie ją przejąć. Jego zdolności militarne zostały zmniejszone, a częste izraelskie naloty na północną Strefę Gazy zapewniają utrzymanie sytuacji na obecnym poziomie. Ale Hamas nie ma szczególnych trudności z przywróceniem cywilnego zarządzania, a jego agenci mordują działaczy Fatahu i przywódców lokalnych klanów, którzy ośmielają się dawać oznaki niepodległości”, pisze Harel.
Na razie nie zanosi się na to, żeby sytuacja mogła się raptownie zmienić.