Kto chce iść na wojnę?

Polecam dwa doskonałe filmy o wojnie, a w zasadzie o ludziach wobec wojny: „Niewinność” i „Wschodni front”, wyświetlane w ramach 20. Festiwalu Filmowego Millenium Docs Against Gravity.

Izrael, Ukraina. Dlaczego o tych dwóch filmach piszę łącznie? Każdy z nich można obejrzeć osobno, jeden nie wyklucza drugiego. Ale obejrzane razem pomagają zrozumieć, jak wojna, służba, nieustanne napięcie i presja działają na człowieka.

Uprzedzam: są spoilery.

„Niewinność” w reż. Guya Davidiego (koprodukcja izraelsko-duńsko-fińsko-islandzka) to opowieść o młodych Izraelczykach, którzy po szkole średniej muszą stawić się w jednostce wojskowej. Przepięknie opowiedziana. Davidi prowadzi nas przez życie człowieka od narodzin do chwili wstąpienia do armii, korzystając z pamiętników, archiwalnych nagrań wideo, zapisków, wierszy tych, którym w pewnym momencie przyjdzie być żołnierzami. Nie jest to film historyczny, ale jak najbardziej współczesny, osadzony w bieżącym kontekście – widzimy dzieci z kibucu położonego nieopodal Gazy, które od małego patrzą na ogrodzenie dzielące ich od enklawy, żołnierzy. Od małego są też wprowadzane w świat wojny – przedszkolanka uczy je tworzyć „kolor oliwek”, izraelskiej armii. Na każdym etapie edukacji przygotowuje się je do tego, co się wydarzy, gdy ukończą 18 lat – zarówno dziewczęta, jak i chłopcy. Wymaga się od nich, by byli skupieni, silni, sprawni. Uwagę zwraca niesamowita scena, gdy w programie przygotowawczym uczestniczy niewidoma dziewczyna, uczy się składać karabin i strzelać do celu…

To, co najciekawsze, to rozterki i dylematy młodych ludzi, którzy wcale nie chcą iść do wojska. Widzą sprzeczność w byciu jednocześnie dobrym człowiekiem i dobrym żołnierzem. Mimo starań systemu (presja szkoły, rodziny, znajomych) i faktycznego zagrożenia nie są w stanie zrozumieć, dlaczego wzięcie karabinu do ręki to coś dobrego i czemu w zasadzie służy, skoro wielu z nich myśli przede wszystkim o pierwszych miłościach i pocałunkach. Wiele w tym oczywiście uproszczeń („dobry Arab to martwy Arab”), ale też nieoczywistych niuansów – w tym inicjatywa kilkorga uczniów ze szkoły porwanego Gilada Szalita, którzy chcą wymusić na władzach działanie na rzecz jego uwolnienia i grożą, że odmówią służby. Temat tzw. refuseników jest tylko lekko zaakcentowany, ale dopełnia złożony obraz sytuacji młodych Izraelczyków, dla których w większości nie ma innej opcji niż służba wojskowa. Orientujemy się z czasem, że dla części bohaterów presja jest za duża, załamują się, popełniają samobójstwo. Co więcej, opowieść nigdy się właściwie nie kończy, każdego dnia rodzą się dzieci, które będą musiały przechodzić dokładnie to samo.

„Wschodni front” Witalija Manskiego i Jewhena Titarenki to pozornie film na inny temat. Manksy jest rosyjskim reżyserem urodzonym we Lwowie, obecnie mieszka na Łotwie. Jak mówi, nie może wrócić do Rosji, by zrzec się obywatelstwa, gdyż władze, które krytykuje, wystawiły za nim list gończy. Film opowiada o wojnie w Ukrainie przez pryzmat kilkorga bohaterów z jednostki wyciągającej z frontu rannych żołnierzy. W pierwszej warstwie to dosłowność wojny, którą odczuwają zarówno ludzie, jak i zwierzęta (to ważny wątek, wstrząsające są sceny krów umierających w bagnie na zbombardowanej farmie). Ale w kolejnych są pokłady nieoczywistego humoru i ważnych pytań, jakie zadają sobie młodzi ludzie. Jeden z nich wprost przyznaje, że „nikt nie chce iść na wojnę”. Akurat ten, który to mówi, ze względu na ciężkie choroby z automatu zwolniony jest ze służby. Ale to wyłącznie oficjalna dyskwalifikacja. Idzie więc na wojnę nieoficjalnie, pchany poczuciem obowiązku. Bo na tej wojnie najwięcej jest tych, którzy nigdy nie mieli być żołnierzami.

Filmy pozornie wiele dzieli: opowiadają historie różnych krajów, innym językiem, inaczej rozkładając akcenty. To, co je łączy, to młodzi ludzie postawieni przed wyborem, który dosłownie może zaważyć o ich życiu lub śmierci. A czasem tego wyboru po prostu pozbawieni.