Bejrut wrze, są ofiary śmiertelne

Ludzie wyszli na ulice, bo nie podoba im się śledztwo w sprawie wybuchu 2,7 tys. ton saletry amonowej w bejruckim porcie w 2020 r.

Sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli. W czwartek przed siedzibą ministerstwa sprawiedliwości w Bejrucie zebrało się kilkaset osób, domagając się odwołania sędziego Tareka Bitara. Padły strzały (nie jest jasne, kto je oddał); na miejsce wysłano żołnierzy, by odgrodzili okolice kordonem i wyłapywali snajperów. Sam protest był wydarzeniem politycznym, zorganizowanym przez Hezbollah i partię Amal (obie reprezentują szyitów). Wiemy o sześciu ofiarach śmiertelnych (niektóre zginęły od strzału w głowę), ponad 30 rannych. Zginęła m.in. 24-letnia kobieta, którą zbłąkana kula dosięgła w jej własnym domu – wynika z doniesień AFP.

Protestujący zarzucają sędziemu stronniczość. W zeszłorocznej eksplozji zginęły 204 osoby, ponad 7,5 tys. zostało rannych, mocno ucierpiała infrastruktura – bez dachu nad głową pozostało nawet 300 tys. osób. Wybuch pogłębił i tak potężny kryzys ekonomiczny, zatrząsł gospodarką, ale i polityką, doprowadzając do dymisji rządu i w zasadzie upadku państwa. Hezbollah i jego zwolennicy uważają, że sędzia Bitar wzywa na przesłuchania głównie ludzi powiązanych z tym ugrupowaniem.

Napięcie narastało od jakiegoś czasu. Wczorajsze posiedzenie rządu zostało odwołane, gdy politycy związani z Hezbollahem wezwali gabinet do pilnych działań, a jeden z ministrów zagroził strajkiem. Nowy kryzys polityczny wydaje się nieunikniony – Nadżib Mikati zasiadł w fotelu premiera nieco ponad miesiąc temu i nie zdążył jeszcze zająć się pilnymi problemami. Teraz nawołuje o spokój, ale wiele zależy też od jego reakcji na czwartkowe wydarzenia. Najpilniej trzeba uspokoić ulice, ale nie mniej ważne jest transparentne śledztwo, od czego wielu darczyńców Libanu uzależnia swoją pomoc dla kraju.

A ta jest potrzebna coraz bardziej, bo kraj stacza się po równi pochyłej. Najbardziej odczuwają to zwykli obywatele: w ostatnim roku inflacja sięgnęła 100 proc., nie da się wypłacić pieniędzy z banku, ludzie stoją w wielogodzinnych kolejkach po benzynę, nie stać ich na jedzenie. Do tego dochodzą permanentne kłopoty z dostawami prądu.

Na razie się nie zanosi, żeby kłopoty rychło się skończyły. Krajem targa ogromny kryzys, ciosem była wojna w Syrii, z którą libańska gospodarka jest silnie związana. A trzy ostatnie lata to już cios za ciosem: masowe protesty po próbie opodatkowania połączeń za pośrednictwem WhatsAppa; pandemia, która uderzyła w turystykę, i eksplozja w porcie, która unaoczniła, do czego prowadzą korupcja i zaniedbania.

Dlatego libański rząd nie ma łatwego zadania, delikatnie mówiąc. Premier, który jest miliarderem i jednym z najbogatszych ludzi w kraju, może nie udźwignąć buntu ulicy. Jego nazwisko padło niedawno w kontekście Pandora Papers (za zarejestrowaną w Panamie firmę miał nabyć wartą 7 mln dol. nieruchomość w Monako). Mikati twierdzi, że te transakcje nie są nielegalne, ale podobne informacje napędzają emocje zwykłych ludzi, dla których problematyczny staje się choćby zakup leków.