Czy tzw. blok zmiany obali Netanjahu?

To była bardzo gorąca niedziela w Izraelu. Nie tylko dlatego, że kraj spodziewa się upałów…

Gdybym napisała, że „waży się polityczna przyszłość” premiera Beniamina Netanjahu, byłby to jeden z wielu momentów ostatnich lat, kiedy wydawało się wszystkim: mediom, opozycji, opinii publicznej, że szefa Likudu zaraz uda się odsunąć od władzy. Bibi przetrwał kolejne wybory i kryzysy, nawet proces karny mu nie zaszkodził. Jest szefem rządu nieprzerwanie od 2009 r. Gdyby doliczyć mu jeszcze premierostwo z lat 1996-99, wychodzi półtorej dekady. Może nie jest to równie imponujący wynik co w przypadku kanclerz Angeli Merkel, ale w izraelskich realiach to wyczyn.

Los Netanjahu wisi na najcieńszym włosku, odkąd jestem sobie w stanie przypomnieć. Tzw. blok zmiany dostał wiatru w żagle, gdy Naftali Bennett, lider prawicowej partii Jamina, ogłosił, że przyjmuje ofertę Jaira Lapida. Plan zakłada, że Bennett jako pierwszy będzie premierem, a potem zastąpi go Lapid. To spora szansa dla szefa formacji, który w posagu wnosi tylko siedmiu deputowanych (w zasadzie sześciu, bo jeden nie chce współpracować z takim rządem). Przypomnijmy, że trzeba mieć poparcie 61 członków Knesetu, żeby stworzyć rząd, więc kilka mandatów robi wielką różnicę. Zaszczytu szefowania rządowi nie dostąpił ani Benny Ganc (osiem mandatów), ani Avigdor Liberman (siedem), ani Merav Michaeli (też siedem). To Bennett trzymał kartę przetargową w garści jako potencjalny koalicjant Netanjahu (rozmowy z Bibim trwały do ostatniej chwili, był on gotów oddać fotel premiera Sa’arowi w pierwszej rundzie, ten się jednak nie zgodził).

Wiele wskazuje, że blok zmian uciuła tych 61 mandatów (z Nową Nadzieją Gideona Sa’ara, Merecem i arabską partią Ra’am). Ale uwierzę w to dopiero, kiedy się stanie. Do głosowania, które ma nastąpić za kilka dni, jeszcze wiele może się zdarzyć. Bennett jest pod ogromną presją, dostaje pogróżki, podejrzewam, że podobnie politycy jego ugrupowania. Do pieca dokłada oczywiście Likud i Bibi, twierdzący, że Bennett zdradza wyborców, którzy zamiast prawicowego rządu dostaną tutti-frutti. I tutaj leży pies pogrzebany. Jeśli koalicja powstanie, pogodzenie interesów tych wszystkich ugrupowań będzie nie lada wyzwaniem (zwłaszcza na linii Bennett-Abbas Mansur oraz Liberman-Mansur, nie wspominając o lewicowej Merec). Taki układ może się okazać niestabilny, na co pewnie Netanjahu po cichu liczy.

A skoro o nim znów mowa… Bibi tyle razy dowiódł, że jest polityczną wańką-wstańką, że dopóki nie zobaczymy wyników głosowania, nie ma pewności, czy wyprowadzi się z siedziby przy Balfur. Jeżeli jego rządy faktycznie się zakończą, dla Izraela nastanie nowa era, a polityka będzie jeszcze ciekawsza. Sama obecność partii arabskiej w koalicji to duży przełom.

Jeśli zaś do 2 czerwca propozycja rządu Lapida nie uzyska większości, Kneset będzie miał 21 dni na wyłonienie innego rządu. Jeśli i to się nie uda, Izraelczycy po raz piąty w ciągu dwóch i pół roku pójdą do urn. A premierem pozostanie… Beniamin Netanjahu.