Neuland

Eszkol Nevo zabrał mnie w podróż. Trwała zaledwie nieco ponad 600 stron. Zniosłabym znacznie więcej.

Z początku nie wiedziałam, dokąd mnie zaprowadzi, co zobaczę, w kim się przejrzę, czego nie zrozumiem. Bez ciążących oczekiwań, bez palących pytań. Weszłam w tę książkę po prostu, jak wchodzi się do pociągu bez biletu, nie wiedząc nawet, czy nie wysiądzie się z niego bez ostrzeżenia, przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Tyle, że z tego pociągu nie miałam ochoty wcale wysiadać. Wraz ze mną podróżowali bohaterowie Nevo: Inbar, Dori, Mani, Lili… Chociaż rozsądniej uznać, że to przyłączyłam się do ich poszukiwań. To przecież ja przyglądałam się ich wysiłkom znalezienia sensu i odpowiedzi na ważne pytania, uczyłam się geometrii na tych osobistych trójkątach w konfiguracjach rodzice-dzieci-kochankowie-idee… To nie jest saga rodzinna, to nie jest utopia ani antyutopia, to nie jest książka o podróżowaniu. To wszystko razem i jeszcze więcej. Ten tort można przekrawać dowolnie i zabierać się każdego z kawałków. Nie chciałabym odbierać nikomu przyjemności w czytaniu tej książki, więc nie będę rozpisywać się szeroko o jej fabule, tylko tyle ile to konieczne. Dori, nauczyciel historii w Jerozolimie rusza śladami ojca do Ameryki Południowej. Ojciec przepadł, słuch po nim zaginął. Inbar, początkująca pisarka, nie chcąc wracać z Berlina do Izraela wybiera pierwszy samolot odlatujący gdzieś indziej. Pierwszy jest Teheran, wiadomo, że tam nie poleci…

Babcia Inbar, Lili przeżywa we wspomnieniach własną podróż z Polski tuż przed rozpoczęciem wojny na statku z Konstancy do wybrzeży Palestyny… No i  Mani Peleg, ten zabiera nas do absolutnie Nowego Świata.

Trudno wyobrazić sobie lepszy czas dla izraelskiego wydania książki. Autor tego przewidzieć nie mógł, ale trafiła ona do izraelskich księgarń dwa miesiące przed słynną rewolucją namiotową, gdy na ulice Tel Awiwu wyszły tysiące młodych ludzi, rozczarowanych polityką władz, bez perspektyw na zakup własnego mieszkania. To był 2011 r. Książka stała się biblią protestujących, wyrażała to, co oni też chcieli powiedzieć, że Izrael potrzebuje zmiany. Że to, co legło u podstawy budowy państwa, idee Herzla, dziś mocno rozmijają się z rzeczywistością. Jeśli Izrael to herzlowski „Altneuland”, to „Neuland” to próba jego modyfikacji, jak pisze Nevo miniaturowego „państwa cieni’”, takiego „które powinno przypominać Izraelowi, czym powinien się stać. Czym może się stać”. Z mocnym postanowieniem odejścia od bycia ofiarą Holokaustu, a staniem się „światłem narodów” (Dori – jako nauczyciel historii jest wielkim przeciwnikiem tzw. marszów żywych, bo jego zdaniem wzmagają tylko poczucie wiktymizacji). Neuland – pisze Nevo – będzie przypomnieniem Aten, jakimi mogłoby być państwo żydowskie, gdyby nie zmieniło się w Spartę”. Ładnie napisane. Takich perełek jest więcej.

We wtorek wieczorem z wielką obawą poszłam na spotkanie z pisarzem. Po przeczytaniu książki wiedziałam, że naprawdę umie pisać (chociaż jego „Do następnych mistrzostw” podobało mi się mniej), ale bałam się, że może nie umie mówić. Niepotrzebnie. Wspaniale opowiadał o tym, jak sam podróżując z plecakiem spotkał w Argentynie pewnego Kanadyjczyka, który zaskoczył go podwójnie: był bardzo smutny (ludzie w podróży zwykle tacy nie są), a co więcej miał ponad 60 lat (kilkanaście lat temu to nie był codzienny widok). Nie zdążył z nim porozmawiać, bo ów człowiek wyjechał z miejsca, w którym się spotkali nagle, bez wiadomości. Zastanawiał się więc, gdzie on jest, co będzie, jeśli się zgubi, czy ktoś go będzie szukać… Opowiadał też o swojej podróży do Argentyny, by zrobić dokumentację do książki, o swojej babci, która była pierwowzorem Lily… I opowiadał o Izraelu.  O Altneulandzie, który powinien stać się Neulandem.

Z początku nie wiedziałam, dokąd mnie zaprowadzi, co zobaczę, w kim się przejrzę, czego nie zrozumiem. Bez ciążących oczekiwań, bez palących pytań. Weszłam w tę książkę po prostu, jak wchodzi się do pociągu bez biletu, nie wiedząc nawet, czy nie wysiądzie się z niego bez ostrzeżenia, przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Tyle, że z tego pociągu nie miałam ochoty wcale wysiadać. Wraz ze mną podróżowali bohaterowie Nevo: Inbar, Dori, Mani, Lili… Chociaż rozsądniej uznać, że to przyłączyłam się do ich poszukiwań. To przecież ja przyglądałam się ich wysiłkom znalezienia sensu i odpowiedzi na ważne pytania, uczyłam się geometrii na tych osobistych trójkątach w konfiguracjach rodzice-dzieci-kochankowie-idee… To nie jest saga rodzinna, to nie jest utopia ani antyutopia, to nie jest książka o podróżowaniu. To wszystko razem i jeszcze więcej. Ten tort można przekrawać dowolnie i zabierać się każdego z kawałków. Nie chciałabym odbierać nikomu przyjemności w czytaniu tej książki, więc nie będę rozpisywać się szeroko o jej fabule, tylko tyle ile to konieczne. Dori, nauczyciel historii w Jerozolimie rusza śladami ojca do Ameryki Południowej. Ojciec przepadł, słuch po nim zaginął. Inbar, początkująca pisarka, nie chcąc wracać z Berlina do Izraela wybiera pierwszy samolot odlatujący gdzieś indziej. Pierwszy jest Teheran, wiadomo, że tam nie poleci…

Babcia Inbar, Lili przeżywa we wspomnieniach własną podróż z Polski tuż przed rozpoczęciem wojny na statku z Konstancy do wybrzeży Palestyny… No i pan Mani Peleg, ten zabiera nas do absolutnie Nowego Świata.

Trudno wyobrazić sobie lepszy czas dla izraelskiego wydania książki. Autor tego przewidzieć nie mógł, ale trafiła ona do izraelskich księgarń dwa miesiące przed słynną rewolucją namiotową, gdy na ulice Tel Awiwu wyszły tysiące młodych ludzi, rozczarowanych polityką władz, bez perspektyw na zakup własnego mieszkania. To był 2011 r. Książka stała się biblią protestujących, wyrażała to, co oni też chcieli powiedzieć, że Izrael potrzebuje zmiany. Że to, co legło u podstawy budowy państwa, idee Herzla, dziś mocno rozmijają się z rzeczywistością. Jeśli Izrael to herzlowski „Altneuland”, to „Neuland” to próba jego modyfikacji, jak pisze Nevo miniaturowego „państwa cieni’”, takiego „które powinno przypominać Izraelowi, czym powinien się stać. Czym może się stać”. Z mocnym postanowieniem odejścia od bycia ofiarą Holokaustu, a staniem się „światłem narodów” (Dori – jako nauczyciel historii jest wielkim przeciwnikiem tzw. marszów żywych, bo jego zdaniem wzmagają tylko poczucie wiktymizacji).

We wtorek wieczorem z wielką obawą poszłam na spotkanie z pisarzem. Po przeczytaniu książki wiedziałam, że naprawdę umie pisać (chociaż jego „Do następnych mistrzostw” podobało mi się mniej), ale bałam się, że może nie umie mówić. Niepotrzebnie. Wspaniale opowiadał o tym, jak sam podróżując z plecakiem spotkał w Argentynie pewnego Kanadyjczyka, który zaskoczył go podwójnie: był bardzo smutny (ludzie w podróży zwykle tacy nie są), a co więcej miał ponad 60 lat (kilkanaście lat temu to nie był codzienny widok). Nie zdążył z nim porozmawiać, bo ów człowiek wyjechał z miejsca, w którym się spotkali nagle, bez wiadomości. Zastanawiał się więc, gdzie on jest, co będzie, jeśli się zgubi, czy ktoś go będzie szukać… Opowiadał też o swojej podróży do Argentyny, by zrobić dokumentację do książki, o swojej babci, która była pierwowzorem Lily… I opowiadał o Izraelu. Tym Altneulandzie, który powinien stać się Neulandem.