Munir nie czeka na Palestynę

Munir nie wygląda na takiego, któremu zależałoby na sprzedaży czegokolwiek ze swego sklepiku na jerozolimskiej starówce. Nie wygląda też na zwykłego handlarza: szczupły, wysportowany 60-latek w dżinsach i obcisłej, granatowej bluzie z długim rękawem sam mógłby uchodzić za turystę.

Siedzi przed sklepem, nie patrzy na przechodniów, ale na trzymany w rękach srebrny łańcuch, w którym właśnie montuje zapięcie. „Interesami” zajmuje się jego pracownik, bardziej student niż handlarz, który przy byle okazji, potrafi przepaść na godzinę, więc jaki z niego pożytek? Munir trochę się denerwuje, że taki nicpoń mu się trafił, ale widać, że i tak mu to pasuje. Kilka lat temu, wyrwał się z wiecznie zatłoczonej, gwarnej i tętniącej handlem arabskiej części Starego Miasta i przysiadł tu, na granicy z dzielnicą żydowską. Prawie nikt tu nie zagląda, chyba że zabłądzi.

Munir wie, że niczego u niego nie kupię, zresztą nawet nie próbuje mnie przekonywać. Pokazuje wprawdzie tkane misternie bransoletki, ale więcej z tym dumy artysty, który nigdy nie tworzy dwóch takich samych par kolczyków, niż biznesmena. Zaprasza na beduińską herbatę z szałwią. Pijemy gorący napar i rozmawiamy o życiu Munira, w którym jest miejsce na cotygodniowe piątkowe wyprawy nad Morze Martwe (żeby medytować) i długie rozmyślania (o naturze człowieka), kiedy ręce zajęte są robieniem kolejnego naszyjnika czy pierścionka.

Munir nie chce niczego zmieniać. Jest dobrze, tak jak jest. Dwa państwa? A po co, skoro ma izraelski paszport i w każdej chwili może pojechać do Tel Awiwu czy Ejlatu? Troje jego dorosłych dzieci też nie ma powodów do narzekania – najstarsza córka w tym roku pójdzie na studia na Uniwersytecie Hebrajskim, średni syn, tak jak on będzie jubilerem, a najmłodszy najpierw niech skończy szkołę średnią. Munir nie narzeka na swoje życie.

Tak, nie podoba mu się, że politycy z Zachodniego Brzegu przykleili się do stołków, korzystają z pieniędzy Zachodu i wcale nie chcą – jak mówi Munir – żeby cokolwiek zmieniło się w ich życiu. Różnicę między izraelskimi a palestyńskimi politykami streszcza w metaforze herbacianej: „Przypuśćmy, że trzeba zrobić filiżankę herbaty. Kiedy biorą się do tego Palestyńczycy, od razu pojawiają się tacy, którzy mówią, że to zła filiżanka, woda za zimna albo za gorąca, za dużo, albo za mało herbaty. No i nic im z tego nie wychodzi. Jak Izraelczycy robią tę samą herbatę, to każdy stara się pomóc jak najlepiej umie, a na końcu powstaje herbata” – mówi.

Takim Munirom, a jest ich w Izraelu sporo, nie zależy na „dwóch państwach dla dwóch narodów”. Paradoksalnie także dla tych, na Zachodnim Brzegu życie było znośniejsze, gdy żyli w jednym państwie, bez muru oddzielającego ich od Izraela, bez checkpointów, blokad dróg, pozwoleń, bez osadników zagarniających kolejne połacie ich ziemi i kontrolujących ich wodę. Tak było. Ale czy jeszcze będzie?