To nie jest kraj dla turystów

Na nieczynnej stacji kolejowej Hidżaz w Damaszku czas się zatrzymał, stary wagon Orient Expressu (sam pociąg bieg kończył w Stambule; Damaszek kolej Hidżaz łączyła z Medyną), portrety byłego prezydenta Hafeza Asada i jego synów, w tym obecnego prezydenta. Jeszcze kilka lat temu, gdy byłam tam ostatnio, na placu przed stacją było gwarno, szerokim bulwarem, który właściwie nigdy nie zasypiał, można było dojść do największego damasceńskiego suku, a stamtąd – dwa kroki dalej – do meczetu Umajadów, albo w odwrotnym kierunku – ulicą w dół za hotelem Sułtan, obok starego meczetu do Muzeum Narodowego, by obejrzeć najstarszą tabliczkę alfabetu na świecie. Dziś wytyczanie takich tras jest absurdem. Turystów w Syrii już nie ma, chyba, że taki jak ten japoński, znudzony zawodem kierowcy ciężarówki, który podnosi sobie adrenalinę robiąc zdjęcia na linii syryjskiego frontu.

Obwieszony aparatami fotograficznymi, kamerą, w kamizelce wojskowej i hełmie na głowie, dzielny Toshifumi Fujimoto kroczy zrujnowanymi ulicami Aleppo i – jak mówił AFP – nie boi się, że straci życie, bo przecież „jest turystą, a nie dziennikarzem”, a ponadto „połączeniem samuraja i kamikadze”. Kiedy słyszy strzały wokół siebie, czuje, że to „zabawne i ekscytujące zarazem”. Na pewno sam też chętnie fotografuje się z bronią w ręku u boku powstańców z Syryjskiej Wolnej Armii.

Widziałam kilka takich zdjęć – na jednym z nich, skupiony Fujimoto pociąga za spust, obok niego powstaniec, jakby próbuje pomóc mu naprowadzić na niewidoczny cel; na innym pozuje automatem z lufą do góry w ręku w otoczeniu uzbrojonych rebeliantów. Sam fotografuje i umieszcza na Facebooku zrujnowane ulice, rannych, zmasakrowane ciała na ulicach, czasem uda mu się uchwycić kawałek zwykłego życia – o, tu rodzina pakuje dobytek i ucieka z domu, który nagle stał się punktem na froncie, tu zziębnięte, ale roześmiane dzieci…

Wariat czy – powiedzmy – współczesna wersja dziennikarza obywatelskiego? Niezależnie od jego motywacji, a czasem być może zupełnie nieświadomie, są zapisem kawałka tamtejszej rzeczywistości. Tyle, że Fujimoto nie stara dotrzeć głębiej (nawet nie zna angielskiego, czy arabskiego, więc trudno mu się porozumieć – ponoć korzysta z internetowego tłumacza), zrozumieć tego, co naprawdę dzieje się w Syrii, jaka przemiana się tam dokonuje, gdzie przebiegają podziały między ludźmi. To, co widzi traktuje wyłącznie jako rozrywkę, zabawny spektakl na żywo, który zapewnia mu dużo mocnych wrażeń i adrenaliny. Dużo adrenaliny. Dla turysty wystarczające, dla dziennikarza – dyskwalifikujące.